Ej, Jasiel, Jasiel z Jasiela ty płyniesz.
Ej, Jasiel, Jasiel w Jasielu ty giniesz
Przez wieki całe niosła się ta przyśpiewka po siołach, co jak pszczoły miodny plaster obsiadły gęsto brzegi rzeki Jasiel. Bo Jasiel na imię miała ta córa Beskidu Niskiego. Początek swój brała w Jasielu i w Jasielu żywot kończyła, łącząc swe wody, z wodami siostrzanej Wisłoki. Zrodzona na zachodnich zboczach bieszczadzkiej góry Kamasiówki, niosła się lekko i szumnie, zbierając w swe łono wody z gór Dukielskich, z gór o nazwie Jasienik, Piotruś, Cergowa. Szumiąc perliście, płynęła doliną tam, gdzie wiódł odwieczny szlak handlowy, o łączył Polskę z Madziarskim krajem, a zwie się Przełęcz Dukielska. W tanecznym korowodzie na otwartych równinach grzała swoje wody w słoneczku złotym, by za chwilę chłodzić srebrne czoło w cienistych lasach, gajach, dąbrowach.
Kapryśna, a zmienna raz cichutko mruczała, wijąc się kamienistym podłożem, między urwistymi brzegami, to znów, gdy przyszedł czas ulewy z hukiem i rykiem przewalała bure, skłębione wody przez brzegi rozlewając się szeroko. Świata i ludzi była ciekawa. Często starym łożyskiem znudzona, nowych dróg szukała.
Była brzemienną rybą i rakami, matką karmiącą dla ludzi, zwierząt i ptactwa. Latem strudzonym wędrowcom stopy chłodziła, zimą skuta lodem, była dla nich mostem. W znojne letnie dni utrudzonym ciałom żniwiarzy chłodnym balsamem wracała rześkość i siłę. Miłowało swą Jasiel wszystko stworzenie i to, co w wodzie pływa, co po ziemi chodzi, to co w powietrzu fruwa i to, co nory w ziemi ryje.
Mijał wiek za wiekiem, przemijały pokolenia. Nagle przyszedł czas, że ludzie zapomnieli dawnego rzeki imienia. Nową nazwę jej dano — Jasiołka.
Zanim poniżej spisana legenda opowie, dlaczego tak się stało, najpierw kilka zdań wyjaśnienia.
Rzeka Jasiołka, prawobrzeżny dopływ Wisłoki w dawnych wiekach nosiła imię Jasiel. W pobliżu jej źródeł znajdowała się bieszczadzka wioska Jasiel. Tuż za wsią, również noszącą nazwę Jasiel (a z której później powstało miasto Jasło) wpadała do Wisłoki. Prawdopodobnie, ze zbieżności nazwy rzeki, oraz nazw wiosek leżących u źródeł i końca jej biegu, powstała zachowana do dziś przyśpiewka:
Ej, Jasiel, Jasiel, z Jasiela ty płyniesz
Ej, Jasiel, Jasiel, w Jasielu ty giniesz
Podobno wszystkim na świecie rządzi traf i przypadek. Również i tym razem ślepy los sprawił, że na nowo odżyła, ta stara opowieść, legenda.
A było to tak.
Kończyła się druga wojna światowa.
Do prawie całkowicie zburzonej wsi Sądkowa wracali jej mieszkańcy z wojennej tułaczki i poniewierki. Wygnani, wysiedleni ze swych starodawnych gniazd rodzinnych, wracali od czterech stron świata. Tych, którzy zdążali od północnej strony, witała rzeka Jasiołka o poranionych pociskami brzegach i poszarpanych od bomb dnie.
Szemrząc radośnie, pieściła stopy tym, których od maleńkości na swym łonie kąpała, których karmiła rybami, a którzy teraz brodząc po kolana w wodzie, obmywając zakurzone wędrówką twarze, przeprawiali się na drugi brzeg, tam, gdzie, kiedyś były ich ogniska domowe, a teraz sterczały osmalone kikuty resztek zabudowań.
Wracających od strony zachodniej witał maleńki Chrystus Frasobliwy w zawieszonej na drewnianym krzyżu kapliczce. Łokciami wsparty na kolanach, trzymający głowę w przebitych dłoniach, zdawał się dumać, nad okrutnym losem, jaki spotkał Jego wioskowych współbraci. Krzyż szeroko rozwartymi ramionami witał powracających, jak gdyby chciał ich do siebie przytulić i otrzeć łzy radości z powrotu, a łzy rozpaczy z tego, co zobaczyły stęsknione za swą wioską oczy.
Od wschodniej zaś strony sioła, ocieniona modrzewiami kamienna figura Matki Boskiej Różańcowej witała powracających swym słodkim obliczem. Zapatrzona gdzieś daleko, w siniejące w dali mgliste zarysy tatr, zdawała się prosić swego syna o łaski dla tych, którzy na progu swej wioski żywym wianuszkiem opletli figurę, dziękując w żarliwej modlitwie za to, że wrócili, że są, że będą.
A na południowym krańcu wsi, dwie stare lipy troskliwie otulały gałęziami białą kapliczkę z przepiękną drewnianą statuą Madonny, która trzymając boskiego syna na ręku, z troską spoglądała na klęczące u Jej stóp, umęczone wędrówką, stadko wioskowych swych dzieci. Cichą modlitwą witali najwierniejszą mieszkankę wsi. Bo tylko Ona została w opuszczonej, w wyludnionej wiosce. Stała samotna pod gradem pocisków, bomb i kul i jak każda matka wierna do ostatka czekała na powrót swych dzieci.
I oto wrócili.
Zastali wioskę prawie doszczętnie spaloną. Ocalało kilka domów zaledwie, ale nikt nie łamał rąk w rozpaczy, nikt nie siadał na gruzach, nie szlochał. Wzięli się raźno do odbudowy zniszczonych gniazd. Jak mogli, tak sobie radzili. Byle szybciej, byle taniej zbudować dom. Brakowało pieniędzy, brakowało materiałów. Ktoś wpadł na pomysł, aby we fundamenty domów, w żwir zmieszany z cementem wrzucać kamienie rzeczne. Pomysł był dobry. Fundament taki był o połowę tańszy. Za kamienie nie trzeba było płacić. Wystarczyło pozbierać je z dna rzeki. Zaczęto uwijać się po Jasiołce, wyrzucając na brzeg co większe „burkole” (kamienie). Gdy w pobliżu wioski zabrakło odpowiedniego materiału, ludzie zaczęli kruszyć co większe, tu i ówdzie znajdujące się w rzece głazy.
W ciepłe sierpniowe popołudnie trzech kilkunastoletnich chłopców uzbrojonych w duży młot i dwa kilofy, dobrało się do sporego, prawie czterometrowej długości głazu. Głaz miał około metra wysokości i prawie na półtora metra był szeroki. Stojąc na skraju rzeki, tuż obok lewego jej brzegu, oblany dookoła wodą do złudzenia przypominał mogiłę. Na wierzchu głazu od wschodniej strony, było zgrubienie przypominające ludzką głowę. Z przeciwnej strony wierzch kamienia, był pęknięty od połowy, co w zarysie tworzyło człowiecze nogi, a nieco wyżej pęknięcia wyraźnie widoczne, rysowały się, niby dwie złożone ręce.
Huknął młot, zazgrzytały kilofy. Z kamienia zaczęły odłupywać się mniejsze i większe bryły. Do brodu rzeki zwanego „pod łódką” zbliżała się bardzo stara kobieta. Mając swoje pole z długiej strony wody, szła z płachtą w ręce i sierpem na ramieniu. Dotarła do brodu, zakasała spódnice i brodząc po kolana w wodzie, przeprawiała się ku długiemu brzegowi. Usłyszawszy łomot, podniosła głowę, przysłoniła ręką oczy, patrząc na to, co trzech wyrostków wyrabia z kamieniem. Patrzyła chwilę, nagłe jak nie wrzaśnie:
– O wy wisieloki zatracone, wy beskurcyje sobacze, ostowcie w spokoju „Jaśkową mogiłę”. O wy szubieniki jedne. Żeście tyż se nóg nie połomali, zanim, żeście tu doszli. – Klnąc i złorzecząc, brnęła w górę rzeki. – Że tyż wom „łapy” (ręce) nie uschły, zanim, żeście ten kamień „rozropotali” (zburzyli). Co wyście narobili, oj coście narobili!
Idąc po oślizłych kamieniach, przewracała się, wstawała, aż znalazła się u celu. Chłopcy, parskając śmiechem, patrzyli po sobie, będąc pewni, że starucha postradała zmysły. Babka zaś, czy to pod wpływem chłodnej wody, czy też z innych powodów, zaczęła powoli się uspakajać. Ciężko sapiąc i dysząc, całkiem już łagodnie rzekła.
– Tylo tu przecie różnych kamieni, a wyście akurat na ten trafili. Ostowcie go chłopoki, nie burzcie do reszty. Niech będzie taki, jak jest poharatany, ale niech już taki ostanie.
Staruszka była ogólnie szanowana we wsi i okolicy. Pochodziła ze starodawnego rodu, od wieków osiadłego w tych stronach. Znana była daleko, potrafiła bowiem skutecznie leczyć ludzi i bydło. W razie nagłej potrzeby umiała też „babcyć” (odbierać poród). Obawiano się jej trochę, bo jak mówiono, „cosik wiedziała” (znała tajemne moce, potrafiła rzucić urok).
Przy tym wszystkim miała tak doskonałą pamięć, że potrafiła do pięciu, a nawet sześciu pokoleń wstecz, wyliczyć przodków znanych jej rodów w okolicy i wskazać wszelkie skoligacenia występujące między poszczególnymi rodami. Z tego powodu nazywano ją żartobliwie „księgą parafialną”.
A co do opowiadania różnych „godek” (bajek) i starodawnych opowieści o dawnej historii swojej wsi oraz pobliskich dworach, siołach czy też historii okolicznych zamków, chyba nie miała sobie równej.
Chłopcy, przypomniawszy sobie wszystko, co o staruszce słyszeli, posłusznie zabrali swoje narzędzia i odeszli w dół rzeki.
W kilka dni po tym zdarzeniu jeden z trzech bohaterów zajścia na rzece, a który raczej szukał towarzystwa starszych ludzi niż swoich rówieśników, z ciekawością wsłuchując się, w ich bajania, gadki, oraz opowieści, podszedł do pasącej krowy na gromadzkim pastwisku babki i zapytał:
– Powiedzcie babciu, dlaczego, kiedyś na rzece nazwaliście ten kamień „Jaśkową mogiłą”.
– Chcesz wiedzieć dlaczego — odpowiedziała zapytana. – Ano dlatego, że z dawna ludzie ten kamień tak nazywali. Może ktoś tam, gdzieś, jeszcze o tym pamięta, a może już tylko ja jedna wiem, jak to z tym kamieniem było. Musisz wiedzieć moje dziecko, że od imienia tego Jaśka, co pod tym głazem na rzece spoczywa, tę rzekę nazwali Jasiołka.
Dawniej inaczej ją nazywali. Starzy ludzie o tym wiedzieli. Jasiel się nazywała. Jak będziesz mi do wieczora bydło nawracał, to wszystkiego się dowiesz.
Wszystko dokumentnie ci opowiem.
I tak oto dowiedział się chłopak ciekawej legendy. A ceną tej cudem ocalałej historii został, zburzony do połowy głaz na rzece Jasiołce, zwany kiedyś, według przekazu babki Jaśkową Mogiłą. Swoją opowieść zaczęła tak:
Było to tak dawno temu, że ani dziadek mojego pradziadka, ani pradziada dziadek, tego na oczy nie oglądali, jeno słyszeli o tym, od swoich pradziadów. Bo trzeba ci chłopak wiedzieć, że mało jest w tej okolicy, tak stałych wiosek, jak nasza Sądkowa. Na początku nazywała się Sadek, później nazwali ją Sądek, na ostatku gdzieś około pięciuset lat temu, została Sądkową. I tak już do dzisiaj zostało.
Początek naszej wsi był taki. Będzie już pewnie z półtora tysiąca lat temu, jak od wschodu słonka szedł lud wędrowny, a zwał się Lechici. Szli z biegiem różnych rzek. Nasi praojce wędrowali brzegami rzeki Jasiel. Po drodze co jakiś czas, niewielkie gromady odrywały się od macierzystego ludu i zostawały w miejscach, w których uważali, że będzie im najbezpieczniej, najwygodniej i gdzie nie będzie brakowało dla nich pokarmu.
Jedna grupa tego wędrownego narodu pozostała właśnie tutaj, gdzie teraz jest nasza wioska Sądkowa. Jeszcze nawet ślad się został w miejscu, gdzie pierwsze swoje gniazdo założyli…
– A powiecie mi babko, gdzie jest to miejsce — przerwał chłopak.
– Pewnie, że powiem. Idź sobie nawet i dzisiaj na koniec „ małej skały „, a tam sobie obejrzysz to, o czym zaraz opowiem. Co tam stało przed przeszło tysiącem lat temu, to o tym nikt nie wie, i wiedział nie będzie. Uleciało to z ludzkiej pamięci. Według tego com od starszych słyszała, była tam pobudowana obronna sadyba. Sam będziesz widział, że dostępu do tego miejsca nie było.
Od wschodniej strony wąwóz jest głęboki, od północnej, wysoka skała, pod nią było topielisko, za topieliskiem rzeka Jasiel. Szeroko rozlana, była nie lada przeszkodą do przebycia. Od strony zachodniej, wąski, ale głęboki jar o bagnistym dnie, też nie był łatwy do przejścia. Jedynie dostęp był od południowej strony, ale tam wał był wysoki, ulepiony z gliny i ogromnych pni dębowych.
Od niepamiętnych czasów ludzie naszej wioski, kopali tam glinę do lepienia ścian chałup, lepili nią powały chat, dla ciepła i zabezpieczenia od ognia. Brali glinę na klepiska do stodół I domów, stawiali z niej piece, podgródki w koło chat lepili. Mówili, że glina z tego miejsca jest najlepsza, gdyż przed wiekami była już raz przemieszana, jako że, według tradycji przed tysiącem lat warownia tu stała. Nie raz i nie dwa podczas kopania natrafiali na czarne jak czeluście dębowe kłody.
Staruszka przerwała na chwilę opowieść, odsapnęła trochę i pokazując kijaszkiem północną stronę świata, rzekła:
– Pewnie nie raz słyszałeś, jak jedni mówili, że nocami straszy tam zakonnica, a inni mówią, że zakonnik. W każdej bajce jest ziarno prawdy, zaraz o tym się przekonasz.
Widzisz te lipy na samej górze, tuż za Zadebrzą, przysiółkiem wsi Szebnie. Stoi tam kapliczka z figurką św. Jana. Nikt przecie bez powodu nie stawiałby kapliczki w szczerym polu. Grzebano tam ludzi zmarłych na cholerę. Grzebano ich w miejscu, gdzie przed wiekami stał klasztor.
Wieś Szebnie w tym czasie nazywała się Sebna. Rzeka Jasiel też nie płynęła zawdy tak jak teraz Kiedyś, bardzo dawno temu płynęła akurat, tam, gdzie teraz jest „sztreka” (tor kolejowy) Jednak w tym czasie, o którym Ci zaraz opowiem, szła już tym korytem, co i teraz.
Ryb było w niej tyle, że aż woda kipiała. Wydry się tutaj pluskały, bobry też tu żyły. Jeszcze do dzisiaj starzy ludzie powiadają, że dawniej nocami słychać było, jak bogienki na rzece chusty piorą. A to nie było nic innego, jeno bobry płaskimi ogonami po wodzie waliły.
Naród tu nad rzeką mieszkał wesoły, szczęśliwy, życzliwy gościom i sobie nawzajem przychylny. Człek w człeku brata widział. Chłopy do siebie, przez bracie mówili, baby jedna drugiej mówiły, siostro. Chałupy wszystkie stały otworem, jedynie borzęta ich pilnowały.
– Bożęta? – ciekawie zapytał się chłopiec. – A cóż to było takiego?
– Były to opiekuńcze duchy domów – wyjaśniła staruszka – Sama jeszcze pamiętam, jak w starych chałupach w drzwiach wejściowych, u samego dołu wyrżnięte były maleńkie otwory dla bożąt, by mogły sobie swobodnie wchodzić i wychodzić.
Pola, lasy, rzeki i jeziora, były wtedy dla wszystkich. Gdzie kto chciał, tam szedł łowić, polować, drzewa ścinać. Przyroda, ziemia cała, świętością i bogiem dla ludzi była. Drzewom starym cześć oddawali, kłaniali się głazom omszałym.
Mieli swoje święte strumyki i źródła, w których się obmywali. Na Kupałę największe ich święto było. Była to dla nich szalona noc, radości i wesela. A już najbardziej ulubioną, była dla nich bogini Dana, bogini radości, igrców i szczęścia.
Hej, przeszło tysiąc lat minęło, a bohini ta do dziś żyje w pamięci ludu. Jeszcze do dziś cześć jej oddają.
– Jak to — zdziwił się słuchający.
-A tak, tak—zaśmiała się staruszka. – Mało która stara piosenka czy przyśpiewka wiejska nie ma zawołania „oj dana moja dana” albo „hej, danaż ty moja dana”.
Nadszedł jednak taki czas, że gdzieś od zachodu nowa wiara przyszła, a z nią księża, klasztory, kościoły. Krzyż był znakiem tej wiary. Znali oni ten znak od zarania wieków, ale ten znak był dla nich znakiem ognia, pożogi. Najpierw król, a wraz z nim panowie możni dla zaszczytów sławy, tytułów i chwały nową wiarę przyjmowali. Jedynie lud prosty starej wierze był wierny.
Od początku swych dziejów nauczony szanować, cześć swej matce ziemi oddawać, kłaniać się bogom, bał się nowego łaknącego krwi Boga, który własnego syna na męki i śmierć posłał. Lud co od zawsze był swobodny, karku przed nikim zginać nie lubił. Nie chciał też przed nowym znakiem wiary, czapek zdejmować.
Chcąc swoje wierzenia zachować, naród uciekał w lasy, na bagna, w góry. Krzyże, które zaczęto stawiać po siołach, przy drogach, zastawiały im drogę do swobód odwiecznych, do praw, które z pradawnej krainy swych ojców przynieśli. Nie rozumieli ofiary krzyża.
– Gdyby na świecie nie było śmierci, cierpienia, można by tę śmierć przyjąć jako największą ofiarę ale przecież ból i cierpienie od początku życia wpisane są w istnienie każdej istoty. Jakie więc ma znaczenie, ta jedna z tak wielu ofiar – mówili.
Nie pojmowali tego, co kapłani nowej wiary głosili, że człowiek jest istotą wybraną.
Babka przerwała na chwilę opowieść, popatrzyła na krowy, czy nie idą, gdzie w szkodę i dalej zaczęła snuć swoją gawędę.
– Tu jak ta „wontoka” (zagłębienie terenowe) – pokazała głową we wschodnim kierunku — samym jej środkiem kończy się nasza wioska. Na tej skale, nad samą rzeką, tuż nad wontoką, ale już po Dobrucowskiej stronie rósł dąb tak stary, że chyba miał dwa tysiące, a może i więcej lat. Pod dębem przytulona do skały stała niewielka chałupka. Mieszkała tam samotnie wdowa Gościsława. Póki żył, jej mąż nieboszczyk Czcibor to łowił ryby w rzece i nosił do klasztoru. Ona na niewielkim skrawku ziemi siała proso, rzepę, a niewielki zagon żyta też co roku szumiał kłosami w polu. Z biedą, bo z biedą, ale wyżyć z tego się dało.
Po śmierci męża Gościsława nauczona od dziecka łowić ryby w rzece, bo w tej chatce nad wodą się urodziła i tu się uchowała, wzięła się za połów. Jak, kiedyś nieboszczyk, tak teraz ona dwa razy w tygodniu szła z rybami do klasztoru, co stał za „debrzą” (wąwozem) na górze.
Najgorzej było wtedy, gdy „złapały licie” ( ulewne deszcze ). Przez wezbraną rzekę, nie można było przejść, a w pobliżu nie było żadnego mostu. Wtedy trzeba było czekać, aż wody Jasiel opadną, aby się można było przeprawić w bród do klasztoru.
Nie to jednak było najgorsze dla wdowy. Gościsława nosiła głęboki żal w sercu z tego powodu, że podczas długiego życia w małżeństwie razem z Czciborem nie dochowali się potomka.
– Ej, żeby tak chłopak był, niechby i dziewczę. Jak ten palec zostałam sama w chałupie. Ani na kogo spojrzeć, ani do kogo gębę otworzyć. Żadnej pomocy, od nikogo, żadnej — dumała sobie nieraz. Jak już nie będę mogła sobie poradzić, chyba kamień przyjdzie mi do szyi przywiązać i „na głębor bochnąć” (do głębokiej wody wrzucić) – myślała.
Ciągle ta myśl wracała, ta chwila, gdy oddała ziemi Czcibora, samotnie do chałupy wróciła. A w chacie cisza taka, aż słychać ją było. Cisza kładła się po ścianach, po pajęczynach, co po kącie wisiały. Ciszą osnute było klepisko chaty, piec wygasły i małe okienko.
Wyszła wtedy czym prędzej na dwór. „Przedwieczerz był” (czas od zachodu słońca do zmroku). Świat otulał się szarym pledem, do snu szykując. Ledwie tlące zorze słały ostatnie pożegnania na ziemię. Liście drzew coś jeszcze cichutko szeptały, aż w końcu zamarły w bezruchu. Uśpione kwiaty pochylały swe główki, a mchy troskliwie otulały korzenie drzew, przed chłodem nocy. Jeszcze gdzieniegdzie ptak w koronach drzew zatrzepotał, czasem rybka w wodzie plusnęła. Wreszcie dzień skonał, swoim codziennym odwiecznym konaniem.
Świat na to konanie patrzył ze spokojem, wszystko bowiem, co żywe wiedziało, że jutro znów wzejdzie słońce ranne. Wzejdzie i rozpuści warkocze promieni na ziemię, od chłodu nocy drżącą. Ciepłym promieniem pieścić, ją będzie, aż roześmieje się ziemia, śpiewem ptasząt, kielichami kwiatów rozchylających swe płatki do słońca, rosę jak pot z czoła obetrze i obudzi się wciąż świeża, młoda i zawsze rodna.
– Tylko mój Czcibor nigdy już tego nie obaczy, tylko mój Czcibor się nie zbudzi – z ciężkim sercem i żałością w głosie mówiła do siebie wdowa. Jutro wszystko na świecie będzie jak zawsze jak co dzień. Jak zawdy słonko nad lasem wstawało, tak jutro wstanie. Tylko dla mnie znikąd pomocy ani pociecha nie przyjdzie. Jedna mi Jasiel, przyjaciółką moją, siostrą moją. Jasiel, co szumi tak przyjaźnie, co do snu mruczeniem kołysze, a rano szumiącą nutą budzi. Jasiel co w zmęczeniu orzeźwi, co ugasi pragnienie, co żywi i dochód z ryb mi daje.
Chata jej stała ode wsi daleko. Daleko też było do ludzi. Gdy Czcibora nie stało, Jasiel wiedziała jej wszystkie strapienia. W wolnych chwilach nad wodą siadała i mówiła o wszystkim, co ją gryzie, co smuci, co trapi. Płynęły z wodą zwierzenia wdowy, niosły w dal smutki i troski, a Gościsławie zaraz raźniej na sercu się robiło.
– Rozumie ona wszystko, co do niej się mówi. A sekretna jest, nikomu nic nie powie, oj nie powie — chwaliła sama do siebie wdowa swoją Jasiel.
I tak mijał dzień za dniem, rzeka szumiąc, wdowę do snu kołysała, szumem ze snu budziła. Przyszła zima. Mijały dnie znaczone kolejnymi przeręblami na rzece, w których Gościsława ryby łowiła. Jasiel bulgotem spod lodu, dawała znać, że żyje, że jest przy niej, że pamięta i że zginąć wdowie nie pozwoli.
Pewnej nocy, a było to akurat w samym środku zimy, mieszkankę chaty spod dębu, obudził niezwykły, o tej porze roku trzask, łomot i huk na rzece. Wdowa uchyliła drzwi, stanęła na progu, przezierając w dal. Księżyc akurat był w pełni. Na rzece kra ruszyła. Ogromne tafle lodowe przewalały się jedna przez drugą. Woda spiętrzona waliła z hukiem przed siebie. Dziwne to było i niesłychane o tej porze roku.
– Widocznie gdzieś w górach, puściło na dobre – pomyślała, cofając się do chaty.
Nad samym ranem, kra przeszła, ale woda podnosiła się coraz wyżej i wyżej.
Koło południa rzeka wylała tak, że podchodziła już, po stojące na skraju wsi zagrody. Trwoga brała ludzi ze wsi, bo poziom wody wciąż się podnosił.
Tylko Gościsława była spokojna. Chata jej stała na wysokim brzegu. Pod wieczór, gdzie tylko spojrzeć, wszędzie widać było rozlewającą się coraz szerzej wodę. Gdzieś tam w górze rzeki woda porozbierała chałupy, z nurtem bowiem płynęły pobielone belki, krokwie, ławy, stoły, prosięta, kury, a nawet krowy z rozdętymi brzuchami. Mieszkający blisko rzeki, wynosili z chałup dobytek, przeprowadzali też „chudobę” (żywy inwentarz) do tych sąsiadów, którzy mieszkali wyżej.
Nadchodziła moc. Dmuchał ciepły południowy wiatr. Śnieg ginął w oczach, a poziom wody wciąż się podnosił. Psy wyły po zagrodach. Od rzeki niósł się kwik świń, ryczało bydło, pobekiwały sarny i jelenie. Ludzie stali bezradni, patrząc na oszalałą Jasiel. Przyrównywali tę noc do śmierci.
Wdowa do samego rana nie zmrużyła oka. „Omantulona” (ubrana ciepło) w stary kożuch nieboszczyka, przesiedziała całą noc na pniaku przed domem. Zaczęło świtać. Popatrzyła na wodę. Przybór się skończył. Woda „stała w mierze” (na jednakowym poziomie). Podniosła się ciężko z pniaka i zaczęła iść ku drzwiom chaty. Uszła parę kroków i nagle przystanęła, nasłuchując. Wydało się jej, że przez szum rzeki doleciał ją ciężki oddech i jakby słychać było jakieś szamotanie. Odgłosy te dochodziły z wysokiego, porośniętego krzakami bzu i leszczyny, brzegu. Zaraz jednak pomyślała, że być może ktoś obsunął się w dół po rozmiękłym brzegu i wygląda pomocy. Nie wiele myśląc, zawróciła i idąc tak szybko, jak tylko potrafiła, szła, dysząc, tam skąd dochodziły odgłosy. Tuż nad brzegiem nachyliła się, spoglądając w dół. Na razie nie zobaczyła nikogo, ale dobiegł ją, świszczący oddech. Wytężyła wzrok. Po chwili zobaczyła jak parę metrów poniżej miejsca, na którym stała, pnie się w górę, chwytając rękami za gałęzie leszczyny człek ni człek, coś zabrudzone, oblepione mułem.
Cofnęła się przestraszona.
Gdy jednak przypatrzyła się lepiej, temu stworzeniu, zmiarkowała, iż to człowiek, a nawet poznała po długich splątanych, sięgających kolan włosach, że kobieta.
– Zaczekaj chwilę – krzyknęła, idąc co tchu ku chałupie.
Po chwili wracała z powrotem, niosąc długi, gruby powróz. Okręciła go kilka razy wkoło grabu rosnącego na skale, a drugi koniec rzuciła w dół.
– Łap — zawołała – chwyć mocno za powróz i leź ku górze.
Stworzenie podniosło głowę, bezradnie rozglądając się wkoło siebie. Wreszcie zobaczyła tuż nad głową zwisający sznur. Złapała go oburącz i krok po kroku, z wysiłkiem pięła się na szczyt skały, stanowiący brzeg rzeki, aż wreszcie dysząc, zmordowana stanęła obok swej wybawicielki. Ta ze zdumieniem i przestrachem spoglądała na zmoknięte, trzęsące się od zimna stworzenie, całe uwalone błotem i mułem. – Bogienka jaka wodna czy topielica, a może „przedpołudnica” (jedna z boginek) jaka? – przemknęło jej przez głowę.
– Skąd się ty wzięłaś — pytała zestrachana.
Postać szczękając zębami, zaczęła się chwiać, słaniać na nogach. Widać było, że jeszcze chwila, a upadnie na ziemię. Wdowa podtrzymała ją ramieniem mówiąc.
– Zbierz siły, ile dasz rady, oprzyj się na mnie, pójdziemy do chaty. To niedaleko. Tam się obmyjesz i ogrzejesz.
Za chwilę przekroczyły próg chaty. Gospodyni czym prędzej rozpaliła w piecu ogień, grzejąc w glinianym garnku wodę. Gdy z garnka zaczęła wydobywać się para, wlała wodę do cebra, zdjęła z nieznajomej przyodzienie, kazała jej wleźć do wody i myła dokładnie niedoszłą topielicę. Spod mułu, nieczystości i wodorostów, którymi oblepiona była postać, zaczęło się ukazywać młode, różowe ciało dziewczęcia.
Gościsława przyjrzała się jej dokładnie. Z podziwu, aż przysiadła na ławie. Tak pięknie zbudowanej, tak cudnej urody dziewki nie widziała jeszcze, jak długo żyła na świecie.
Dziewcze rozdygotane zaczęło, coś gadać od rzeczy.
– Gorączka ją rozbiera – pomyślała wdowa, prowadząc dziewczynę do stojącego w kącie „wyrka“ (łóżka).
Otuliła targane dreszczem ciało i raźno zaczęła krzątać się koło pieca. Zaparzyła kwiatu wiązówki, ugotowała wywaru z kory wierzbowej, zalała wrzącą wodą suszone maliny, zmieszała wszystkie płyny razem i napoiła chorą, zrobionym przez siebie lekarstwem. Chora po chwili zasnęła.
Gosposia całe popołudnie przesiedziała przy leżącej w wyrku dziewczynie. Patrząc na nią jak w ten obrazek, mówiła w głos.
– A to jak ten kwiatek w zbożu, a to jak ta kropelka rosy- cudowała się zachwycona urodą dziewczyny. Biedne zaś i stare serce, co tak bardzo pragnęło dzieciaka, mało ze żalu nie pękło na myśl, że nie dochowała się takiej córki. Wreszcie stara, skołatana głowa, opadła jej na piersi. Zdrzemnęła się.
Obudziło ją gadanie w chałupie. Kilkoro ludzi ze wsi, co przyszli popatrzeć na wodę, zajrzeli z ciekawości i obawy, czy czasem podczas ulewy nie spotkało ją coś złego. Zawsze bowiem kręciła się koło domu, a dzisiaj nikt jej od rana na oczy nie widział. Na widok śpiącej dziewczyny strasznie się zdziwili.
– Gdzieżeście siostro, tak piękne dziewcze zdybali – pytali, patrząc z podziwem.
– Skąd ona, jak się u was wzięła — wołali wszyscy naraz.
Gospodyni jak zawsze wszystkim była rada, tak teraz złość ją wzięła okrutna.
– Zawrzyjcie gęby, bo dziewcze mi obudzicie! Czego tu szukacie? Przyjdźcie kiedy indziej, a teraz „wynder” (wynoście się) mi z chałupy! – wołała rozeźlona.
Goście zdziwieni tym zachowaniem gromadnie opuścili izbę. Było dobrze pod wieczór, gdy dziewczyna otworzyła oczy. Ze zdumieniem, przestrachem i ciekawością rozglądała się po nieznajomych kątach. Gospodyni tymczasem była na dworze i niosła spod okapu drewno na opał. Wchodząc do izby, już od progu zobaczyła, jak dziewka grzebie się w pościeli, usiłując wstać z łóżka.
– Leż. Nie wstawaj, kładź się z powrotem i odpoczywaj — mówiła łagodnie, kładąc rękę na gorącym czole chorej. – Odpocznij jeszcze. Zaraz wieczerzę uwarzę.
Dziewka spojrzała na nią i niezbyt jeszcze przytomnie spytała.
– To wy matuś?
Starą wzruszenie złapało za grdykę. Po raz pierwszy usłyszała zwrócone do siebie to słowo, na które czekała całe życie.
– Tak dziecko, to ja, to ja — odpowiedziała tak szybko, jak tylko zdołała — może napijesz się jeszcze naparu.
– Nie! Nie chcę! Spanie mnie rozbiera — odpowiedziała dziewczyna cichuśko i zaraz zasnęła.
Wdowa już na krok nie odstępowała od łóżka. Co wiatr na polu zagwizdał, co gałąź na drzewie zaskrzypiała, albo jakiś inny głos ją doleciał, wszystko naokoło śpiewało jedną nutę: matuś, matuś, matuś.
Dziewcze jak zasnęło drugi raz z wieczora, tak spało, aż do trzecich kogutów. Gościsława „furt” (ciągle, nadal) siedziała przy niej. Spoglądała na leżącą, jak w słoneczko, co radość, ciepło i życie daje.
Jak w tę tęczę po burze co daje zapowiedź pogody, Jak w ten kwiatek co po długiej zimie spod śniegu się ukaże i jest wiosny zwiastunem. Raz po raz kuliła się w sobie, gadając sama do siebie.
– Oj babo, babo choćbyś oczy wypatrzyła, cóż ci z tego przyjdzie. Dziewczyna skoro jeno się „oboczy” (wyzdrowieje), podziękuje za opiekę, za nocleg i pójdzie tam skąd przyszła. Do swoich ojców, rodziny, przyjacieli.
Zaczęło się rozwidniać. Dziewczyna poruszyła się, otworzyła oczy, patrząc z niemym zapytaniem, na siedzącą obok łóżka, wpatrzoną w nią kobietę. Nagle usiadła w pościeli.
– Kto wy jesteście? Gdzie ja jestem? Co ja tu robię? – pytała pośpiesznie, zaniepokojonym lekko drżącym głosem.
– Nie bój się dziecino, wcale się nie bój. Poleż jeszcze i sił nabierz. Pomogłam tobie, na brzeg się wydostać, bo widać do wody wpadłaś, a tu ziąb taki, zima przecie, to się i przeziębiłaś. Nikogo więcej „krom” (oprócz mnie) w chacie nie ma. Sama mieszkam. Nie bój się, nic złego cię tu nie spotka — tłumaczyła spokojnie zapytana gosposia. – Leż sobie choćby i tydzień, a wet miesiąc cały, lub jeszcze dłużej. Będzie mi milej w chałupie. Będę miała do kogo to słowo „narzec” (powiedzieć). Ognia ni strawy nam nie zabraknie. Leż, dopóki całkiem nie wydobrzejesz.
– Nic mi nie jest moja wy droga, zaraz wstanę i pójdę sobie. Nie będę przecie na karku wam siedzieć. I tak dość kłopotu, wam narobiłam.
– Hej, żebym ja, taki kłopot do śmierci miała, byłabym najszczęśliwsza w świecie. – rzekła gospodyni. – Ale ja tu gadu, gadu, a ty głodna przecie. Zaraz się koło garnków uwinę, zaraz śniadanie uwarzę — mówiła, podając dziewczynie uprane i wysuszone już, łaszki, które przy kąpieli z niej zdjęła.
Gdy dziewcze podane jej suknie wkładała, właścicielka chaty koło pieca się krzątając, śniadanie szykowała.
Słonko zaczęło w okienko zaglądać, gdy obie przy stole z jednej miski jaglaną kasze jadły.
– Sama nie wiem, czym wam się odwdzięczę za wszystko, coście dla mnie zrobili, – ze wzruszeniem – powiedziała dziewczyna, kładąc drewnianą łyżkę na stole.
– Jedzże jeszcze, niech ci idzie na zdrowie, może jagieł dołożyć na miskę.
– Pięknie wam dzięki, podjadłam do syta.
Gospodynię, aż korciło, żeby zapytać gościa, jak na nią wołają, w jaki sposób i skąd znalazła się podczas powodzi pod jej chałupą. Obawiała się jednak, że gdy zapyta ją o to, ona zaraz przypomni sobie o swoich, że tęsknota za nimi ją weźmie i niechybnie będzie chciała zabierać się ku nim.
– Niechby choć, jeszcze jeden dzień u mnie została. Niechaj bodaj jeszcze chwilę oczy nacieszę — marzyła Gościsława.
– A dawno wy tak sama jedna siedzicie — przerwała milczenie dziewka.
– Rok będzie, jak chłop mi pomarł. Sama sobie siedzę i jak mogę tak sobie radze. Ryb w rzece nałowię, do klasztoru hań na górkę sobniowską zaniosę. Coś mi tam zawsze kapną i tak z dnia na dzień pcham biedę do przodu. Wszystko jednak do jakiegoś czasu. Strach mnie bierze, żeby jaka choroba do łóżka nie „cisła” (rzuciła, złożyła). Wtedy trza będzie zmarnieć. Do ludzi na wieś spory kawałek. Wiem, że w razie biedy, nieszczęścia, choroby wspomogą, poratują, ale ja niezwyczajna o ratunek prosić. Każdy ma dość swojego strapienia, frasunku, po co mu jeszcze czyjąś biedą głowę zawracać. Tyle tylko tej mojej uciechy, jak wyjdę sobie przed dźwierze, na pniaku pod ścianą chałupy usiądę. Na rzekę sobie spoglądam. Na rzekę, co mnie, a jeszcze przedtem mamusię moją wykarmiła. Karmicielka to moja i opiekunka. Po każdym wylewie, tyle mi drzewa na opał, na brzegu zostawi, że na cały rok starczy. Usiądę przed progiem, śpiewania jej posłucham. Ej, śpiewa mi Jasiel od świtania do nocy, a i przez całą noc ciemną. Czasem rozsierdzi się ona okrutnie, szkody narobi. Ludzie klną wtedy i wyzywają. Nie pamiętają, a może nie wiedzą, że to dla ich dobra, dla ich poratunku rzeka w swoim korycie tyle wody niesie. Cóż Jasiel winna temu, że chmury tyle deszczu wyleją albo że nagle stopnieją śniegi. – mówi rzewnie Gościsława. – Gdyby nie ona, stałyby te wody po polach, zagrodach, przez progi do chat by się wlewały, ale Jasiel jak ta matula serdeczna, nadmiar wód do swego podołka zbiera. Pozbiera je z rzeczek, strumyków, „ściurków” (maleńkich potoków) i czym prędzej precz je niesie. A że nieraz tej wody tyle, że pomieścić w swym łonie nie może, to czasem przez jej brzegi, rozleje się woda szeroko, ale to nie jej wina, oj nie — broniła wdowa swej rzeki karmicielki.
Dziewcze przez cały czas, gdy dobrodziejka jej, z taką miłością o rzece Jasiel mówiła, przysuwała się coraz bliżej do wdowy, modrymi oczkami na jej ustach wisiało, chciwie każde słowo słuchała.
– To widzę, że tak bardzo Jasiel miłujecie, że starczy wam ona, za matkę, za dziecko, za rodzinę całą.
– Oj, tak dziecko, ty moje, matka to moja, siostra kochana, przyjaciółka moja. Nie wiem, kto po śmierci, oczy mi zaprze, kto ciało moje pogrzebie. Jednak jednego tylko pragnę, żebym po śmierci, nad brzegiem jej spoczęła. Żebym tu przy niej spała snem wiecznym. Niechby mi grała, niechby śpiewała, póki świata stanie.
Dziewczyna wciąż bezwiednie garnęła się ku wdowie, aż nagłym ruchem za szyję ją chwyciła. Zaczęła się do niej łasić a tulić.
– Ta rzeka, ta Jasiel, którą tak miłujecie i dla mnie, odkąd jeno pamięć moja sięga, za całą rodzinę starczyć mi musiała. Nie mniej niż wy i ja ją miłuje. Nie do uwierzenia te sprawy, o których wam zaraz opowiem — mówiąc to dziewka, obie ręce Gościsławy w swoje paluszki ujęła i o swym życiu zaczęła opowieść.
– Tego zdarzenia, pamiętać nie mogę, bo maleńką dzieciną byłam, ale to powtórzę, com od ludzi słyszała. Od ludzi, którzy patrzyli na to, a później mnie opowiedzieli. W same żniwa akurat to było. Pewna gospodyni wracała z pustą kobiałką od żniwiarzy, którym jeść w pole nosiła. Nad samym brzegiem rzeki Jasiel szła. Patrzy sobie na wodę, a tu środkiem rzeki „niecki” (drewniane naczynie, różnej wielkości, dłubane w kłodzie drewna) płyną, a w nieckach dzieciątko małe, w białej płócience, cichutko kwili. Postawiła kobiałkę na brzegu, weszła do wody, dziecko z niecek wyjęła i trzymając je, siadła na brzegu, czekając, że może zjawi się ktoś, kto swego dziecka szuka. Nadaremno mitrężyła czas jakiś.. A że do domu spieszno jej było, więc kobiałkę wzięła w jedną rękę, długą dziecko trzymała przy piersi i szła, oglądając się za siebie w nadziei, iż ktoś swej zguby szukający, odebrać dziecko przybieży. Każdemu, kogo tylko mijała po drodze, o swojej przygodzie mówiła, dziecko na dowód pokazując. Wszystkim też przekazała, że gdyby ktoś o dziecko pytał, to niech mówią, że u niej go znajdą, ale nikt się nie pytał, ani też nikt maleństwa nie szukał. Cóż miała gospodyni z dzieciną zrobić? Na rzekę go nie zanieść z powrotem, czy też komuś podrzucić? Miała już swoich dzieci gromadkę. Dołączyła więc znajdę do nich i chowała jak swoje. – opowiadała dziewczyna. – To ja tym znalezionym na rzece dzieckiem byłam. Nie powiem, by mi jaką krzywdę, kiedy zrobili. Nigdy też głodu nie odczułam. Karmili rzetelnie, ale też słowa dobrego nie dali, nie pogłaskali po głowie, za robotę uczciwie zrobioną nie pochwalili. – opowiadała. – I tak sobie rosłam wśród znanych mi od dziecka, a obcych dla mnie ludzi, nie znając pieszczoty ni ciepłego słowa. Największą uciechą dla mnie było, gdy w wolnych chwilach nad rzekę mogłam pobiec, posiedzieć sobie nad nią, posłuchać jej bulgotania, a w czas letnich upałów, zanurzyć się w wodzie, pluskać jak ta rybka, z falami poigrać. Potem kładłam się w trawie, ptaszek w górze śpiewał, wiatr przyjaźnie głaskał mnie po głowie, słoneczko ogrzewało. Najmilsze z tą rzeką wiążą się moje wspomnienia.
Popatrzyła przez okno na rzekę i ciągnęła opowieść dalej.
– Gdy czasem smutno mi było i źle i samotnie, to swoje łzy z wodą Jasiel mieszałam.
Od maleńkości, jakaś siła nieznana, ciągnęła mnie do niej. Radością też dla mnie było gdym na kamienistym ugorze nad rzeką krowy pasała. Od wiosny aż do pierwszych przymrozków stara znachorka różne zioła tam zbierała. Chodziła po miedzach, ugorze, po nadrzecznych szuwarach schylając się po różne kwiaty, korzonki, po przerozmaite zioła. Znała nazwę każdego kwiatu, każdego krzewu, każdą trawę umiała nazwać po imieniu. Wiedziała, które ziele, na jaką niemoc jest pomocne. Wiedziała, które ziele po „miesiączka” (w nocy) trzeba zrywać, które w południe, a które z wieczora. Przyjaciółką serdeczną dla mnie była. Siadała przy mnie, mówiąc o różnościach, a już najwięcej to o ulubionych swych ziołach prawiła.
– Pamiętaj dziewcze, – nauczała – że ludzie cię zdradzą, pies ukąsi, kot podrapie, krowa pobodzie, koń podepcze, a tylko jedna roślina marna będzie ci wierna. Ona nie tylko zielonością oczy nacieszy, barwami kwiatów nasyci, wonią najlepszą nozdrza połechce, ale i ból usunie, uspokoi serca kołatanie, spokój przywróci, uzdrowi i życie przedłuży.
– Pomagałam zbierać jej zioła, a ona uczyła mnie, jak które nazwać, na jaką chorobę stosować.
Dziewczyna podniosła skrawek koszuli do oczu i otarła łzę, która spływała po policzku i kontynuowała.
– Gdy jej nie stało, bo mając sto dziesięć lat, umrzeć w końcu musiała, zostawiła mi po sobie całe mnóstwo przyjaciół. Kiedyś, gdy jeszcze nazywać roślin nie umiałam, to idąc przez pola, łąki, zarośla lub przez miedzę, samą trawę widziałam. Teraz idą tymi samymi miejscami, co krok witam znajomych. A to cieciorka jaskrawo żółta mrugała do mnie oczkiem, to znów kupalnik wyniosły kiwał główką, to kokoczka wychylała się spośród innego ziela. Dalej marzanka wonna delikatnym białym kwieciem zwracała się w moją stronę. Kopytnik stał mi się zielonym kobiercem pod bose stopy, to znów różowy tysiącznik chwiał się na delikatnej nóżce. Kilka kroków dalej wiązówka rozśmieszała mnie swą kozią brodą, a tuż za nią tasznik zawiązał sobie tobołków, jak gdyby wybierał się na wędrówkę daleką. Mały, niepozorny blaszczyk kurdybanek swym zapachem przyciągał ku sobie moje spojrzenie, obok niego lśniły opasłe, mięsiste liście wroniego sadła. Tam, gdzie było bardzo wilgotno, rzeżucha mi się kłaniała, a wśród niej bobrek, żywokost, kobylak. A na zalesionym pagórku, lubiący żyć gromadnie, barwinek obsiadł każdą wolną przestrzeń. Gdzie tylko oczy zwróciłam, gdzie stąpnęłam noga, wszędzie przyjaciół spotykałam – zamarzyła się dziewczyna.
Nabrała wody z cebrzyka do glinianego kubka, upiła kilka łyków i opowieść swoją ciągnęła.
– Tu rósł żarnowiec, tam ślaz dziki, to znów hebd o czarnych jagodach. Dnia by brakło, gdybym chciała wszystkich tych moich znajomych wspominać i po imieniu nazywać. Gdym do domu wracała, to tak się czułam, jakbym najbliższą rodzinę opuszczała. Coraz bardziej obco się czułam wśród ludzi, między którymi wyrosłam. Przyszedł jednak czas, że od dziada wędrownego co po prośbie chodził i o nocleg moich gospodarzy poprosił, ciekawych rzeczy o sobie się dowiedziałam. Pamiętam ten wieczór, tak jak gdyby to wszystko dzisiaj się zdarzyło. Po wieczerzy wszyscy z domu wokół dziada usiedli, a ten opowieści przeróżne nam prawił. Historie ucieszne i rozmaite wydarzenia. Leżałam na ławie w swoim kąciku, nakryta derką i śpiącą udawałam. Dziad, co jedną opowieść skończył, zaraz następną zaczynał. Opowiadał, jakie to przedziwne wypadki ludziom się zdarzają.
– Będzie już blisko dwadzieścia roków temu, – mówił – a może mniej. Hen tam w górach, młodziutka wdowa co nad Jasiel mieszkała, poszła prać chusty na rzekę. Związała do płachty brzemię „brudoków” (brudną bieliznę, pościel), które zadała sobie na plecy, pod pachę wsadziła niecki, a w nich leżała maleńka sierota, do ręki wzięła kijankę i szła do rzeki. Żniwa akurat były. Spiekota i war lały się z góry. W powietrzu duchota taka, że trudno było oddychać. Śpiące w nieckach dziecko wsunęła pod krzak wierzbowy rosnący przy brzegu i zaczęła walić kijanką w chusty. Samym wieczorem pastuchy krowy przygnali napoić na rzece. Patrzą, a na brzegu zimny trup leży i sterta bielizny opodal.
– Widać śmierć nagle po nią przyszła — stwierdzili.
– Kobieta była uboga w dodatku obca, bo gdzieś z daleka, nieboszczyk mąż ją przywiózł, to też śmierć nie zrobiła na nich większego wrażenia. Dali znać do wsi. Ktoś z litości przyjechał po ciało furmanką, a nikomu do głowy nie przyszło, żeby za dzieckiem się rozglądnąć. Nikt z resztą nie wiedział, że miała niemowlę przy sobie.
Dopiero dziadek stary, co widział nieboszczkę, jak niosła dziecinę w nieckach śpiącą ku rzece, widząc, że zmarłą wiozą, zapytał się co z dzieckiem, które niosła ze sobą.
– Jakim dzieckiem — pytali.
– Przecie niosła ze sobą pachole, na własne oczy widziałem.
– Skoczyli zaraz nad rzekę. Szukali po brzegu, zaglądali w krzaki nad wodą rosnące, kawał rzeki zeszli i nic nie znaleźli. Mrok zaczął się robić, więc machnęli ręką i do dom poszli. Na długi dzień już nie szukali. Żniwa przecie były, chleb trzeba było z pola sprzątnąć, póki pogoda sprzyjała. Doszli do wniosku, że w taki sposób dziecko zginęło.
– Dopóki spało — przypuszczali – to leżało spokojnie, gdy jednak się zbudziło, zaczęło, nóżkami fikać, niecki, jeżeli były na wodzie, to się rozkołysały, wypłynęły na środek rzeki i z nurtem popłynęły. Płynęły dotąd, dopóki nie zawadziły o jakiś kamień wystający z wody, a kamieni takich przecie na rzece nie mało, niecułki (zdrobniale niecki) się przewróciły i dziecko wpadło do wody. Leży sobie teraz sierotka mała gdzieś na dnie, przymulona rzecznym piachem.
– Może to i lepiej dla niego, cóż by go dobrego na świecie czekało, sierotę wśród obcych ludzi — zakończył dziad swoje gadanie.
Gospodyni moja z ogromnym zdziwieniem bajania dziada słuchała. Gdy skończył aż w ręce klasnęła.
– To dopiero nowinę, pod nasz dach przynieśliście — zawołała przejęta do dziada. – Widzicie to dziewcze leżące na ławie. Toć to ją na rzece w nieckach znalazłam i do domu przyniosłam. Rozgłosiłam o tym daleko, jednak nikt się nie odezwał, nikt dziecka nie szukał. A ja myślałam, że być może dziewka, jaka „najducha” (bękarta) pozbyć się chciała i z wodą go puściła. Teraz widzę, że rzecz inaczej się miała.
– Tyli świat płynęło, a z niecek nie wypadło? – zdziwiła się dziad.
– Chyba bogienka go pilnowała — gadali zdziwieni słuchacze.
– Nie czyja to innego zasługa, a tylko Jasiel, że tak troskliwie na swym grzbiecie ją niosła, aż do dobrych ludzi trafiła — zakończył dziad, podnosząc się z ławy i do spania na słomie leżącej na ziemi zaczął się szykować.
Ani słowa nie uroniłam z tego co w ten wieczór w izbie gadali. Cichutko leżałam na ławie. Do samego świtania oka nie zmrużyłam. Myślałam o swojej matuli, biednej, nieznanej. Z samego rana, gdy po robocie, wszyscy z domu do śniadania usiedli, nad Jasiel duchem pobiegłam. Weszłam po kolana w wodę, twarz obmyłam, a gdy ręce w fale rzeki kładłam zdawało mi się, że włosami matuli się bawię.
– Mam nareszcie i ja swoją matuś, nie jestem już sama na świecie — szeptałam szczęśliwa, nad wodą nachylona — Jasiel matula moja, życie mi uratowała, zachowała dla świata. Wiedziałam teraz, że choć zawsze lubiłam nad jej wodą siadać, to teraz będzie dla mnie najmilszą ukochaną. – zadumała się dziewczyna. Dobrze nam było dotąd ze sobą. Gdy tylko chwilę czasu miałam, zaraz do swej matuli Jasiel biegłam. Kiedy trzeba było do domu się wracać, bo robota czekała, to całą drogę raz po raz na rzekę się oglądałam, tak strasznie żal mi było od niej odchodzić. Myślałam nieraz: ucieknę, precz pójdę, wszystkim z oczu się stracę, daleko od ludzi nad Jasiel usiądę, zawsze będziemy już razem.
Gościsława coraz mocniej ramieniem ją obejmowała i tuliła. Dziewczyna mówić przestała, a wdowie gdzieś tam spod serca wyrwały się słowa.
– Że też los tak zdarzył, żeśmy się obie spotkały. Toż my jak dwie siostry rodzone. Jedna rzeka matką nam była. Ciebie od śmierci uchroniła, a dla mnie żywicielką była i jest nią dalej. Powiedz ty gołąbko moja miła, jakie imię twoje? – pytała.
– Nikt tego nie wie, jak mnie matula nazwali, ale gosposia, że to na rzece Jasiel mnie znaleźli, wołali na mnie Jasielka.
– Hej, hej, – dumała na głos stara, może i racja była, że cię tak nazwała. Sama przecie mówisz, że Jasiel to matuś twoja. Kiedy Jasiel matuś twoja, to ty jej córką Jasielką zostać musiałaś. Tak, tak, – mówiła dalej kobieta, – Jasiel Jasielkę do mnie przywiodła. Teraz rozprawiaj Jasielko miła skąd cię ta woda przyniosła.
– Ano ona mnie tu przywiodła, ona. Mówiłam już o tym, że nie było dla mnie większej uciechy niż nad rzeką siadywać, swobodną porą po niej pływać. Nieraz, gdy po deszczach wezbrały wody, to coś mnie kusiło, żeby we rwące fale skoczyć i płynąć, płynąć. Zawsze zdawało mi się, że tam gdzieś daleko ktoś siedzi i czeka, ktoś mnie wygląda.
– A nie żal, by ci było ludzi, coś między nimi wyrosła.
– Ani mnie ich żal, ani oni za mną nie zatęsknią. Chyba żal im będzie tego, że dwoje rąk do roboty ubyło. Nikt mi tam krzywdy nie robił, ale też nikt za swoją nie uważał. Oni tam wszyscy wsiowi z dziada pradziada, a ja co? Jasielka z Jasiel, którą woda ze światu przyniosła. Woda mnie tam przyniosła, woda stamtąd zabrała. Nikt za mną łzy nie uroni.
Przerwała Jasielka swoje wywody i siedziała w Gościsławę wpatrzona.
– Szczęśliwa być musicie, tak blisko Jasiel mieszkając?
Przerwała znów i jakoś dziwnie na wdowę pozierała. Nagle jak się nie zerwie i do kolan Gościsławy jak się nie rzuci.
– „Barz” (bardzo) bym wam zawadzała, gdybym już, tak na zawsze została z wami? – cichutko wyszeptała.
Wdowa do ziemi się usunęła, chwytając dziewcze w ramiona.
– Ostań, ostań, kwiatuszku ty mój, ostań — wołała wzruszona. – Będziemy sobie wieczorami na progu chaty siadywać, na Jasiel spoglądać. Będę ci pieśni śpiewać, a tyle ich umiem, że choćbym i sto lat żyła, to starczy na każdy dzień inna.
– A ja — mówiła Jasielka — do ludzi na wieś pójdę, w robocie w polu nikt mi nie dorówna. Przez lato tyle zarobię, że na cały rok nam starczy.
– Ja zaś po dawnemu ryb nałowię i do klasztoru zaniosę.
Długo tak jeszcze splecione uściskiem snuły swoje plany. Odtąd tak dobrze było im ze sobą, że nadziwić się nie mogły, jak mogły żyć bez siebie, jedna o drugiej nie wiedząc. Raz w letni czas siedziały na progu chałupy. Był wieczór, a one każda z osobna o czymś dumały. Jasiek coś tam sobie, po kamykach szemrząc, gaworzyła. Miesiączek spoglądał na nich spoza dębu konarów. Naraz wdowa ocknęła się z zadumania i pyta:
– Tyle obie naplotły my różności, a jednego mi nie powiedziałaś. Powiedz co było przyczyną, żeś swoich dobrodziei opuściła. Przecie to oni zginąć tobie nie pozwolili i od dziecka chowali.
– Co było przyczyną pytacie? Ano to, że Jasiel pod dom moich gospodarzy przypłynęła, „do mnie to dziewcze należy”, zaszumiała, na swój grzbiet wsadziła i wam prawie pod sam próg przyniosła. – zaśmiała się dziewczyna.
Po chwili kładąc głowę, na podołku wdowy, poważnie już rzekła.
– Powiem Wam wszystko matulu, wszystko opowiem, com tylko spytacie. Prawdę ludzie gadają: siedź w kącie, znajdą cię. Tak i ze mną było. Znałam swoje miejsce między ludźmi, to też między wiejską gromadę się nie pchałam, ale i w kącie mnie znaleźli. Widząc, jaka robotna byłam, zaczęli chłopaki przychodzić, z gospodarzem gorzałkę popijać i o żeniaczce zagadywać. Gosposię za nogi obłapiali, pytając, czy mogą w „osłęby” (zmówiny) przychodzić. Gospodyni jedną odpowiedź miała: „nie moja to córka, nie będę jej niewolić, zechce iść za którego, niech idzie, nie zechce, jej wola”. Gdzieżby drugie tak swobodne do pracy ręce znaleźli? Chudoba cała była na mojej głowie, chałupę posprzątać, strawę uwarzyć, z motyką czy sierpem iść w pole. Wszystkiemu poradziła. Prawda, że za to wszystko przyodziewę jaką taką miałam, jedzenia do woli, dach nad głową. Cóż więcej trzeba było? Nawet bogaci kmieci o mnie pytali. Ja, chociaż byłam dziadówką, jednak swój honor dziadowski miałam. Nasłuchałam się nieraz o tym, jak bogacz wziął dziewkę „chudobną” (ubogą), a niedługo potem z domu wygnał, dziadowico! – za nią wołał, bił popychał, za nic ją miał. Dziwno mi było, co oni we mnie widzieli. Wiedzieli przecie, że wiana żadnego nie wezmę, ani stroju bogatego, ani sznurów korali, ani też zagona ziemi. Chłopaki jednak mówili, że o majątek nie dbają, o urodzie mojej ciągle jeno gadali. Ja o żadnym słyszeć nie chciałam. Gospodyni też nie nalegali. Wszystko jednak do czasu. – westchnęła głęboko dziewczyna.
Usiadła obok Gościsławy na ławce i patrząc na Jasiel mówiła dalej:
– Trafił się wreszcie bogacz taki, że sami gosposia zastanowić się radzili. Jednak widząc, że i ten nie był po mojej woli, przestali nalegać, ale chłopak wziął się na sposób.
– Słuchajcie matko — do gospodyni powiada — mam ja po swojej nieboszczce matuli, co z waszej wsi pochodziła, całe dwie morgi pola w jednym kawałku. Wiecie gdzie, bo z waszym gruntem graniczy. Jak Jasielka będzie moja, jeśli jej iść za mnie każecie, wasze będzie to pole i zaraz na wiosnę, możecie końmi wjeżdżać, uprawiać, siać, orać.
Kto by się nie złakomił na taki „fałat” (kawał) pola? Kazali gosposia przyjeżdżać w osłęby. A chłopak aż z trzeciej wsi pochodził. Wtorek był, we czwartek miałam być sprzedana.
– O świecie, o losie okrutny, nie dość, że za niechcianego iść każą, to jeszcze od mojej Jasiel daleko zabiorą — szeptałam.
Zima była, mróz pofolgował, a na wschodzie i południu czarne chmury się kłębiły.
– Odwilż będzie — mówił gospodarz, patrząc na poczerniałe w dali lasy.
Wieczorem po wieczerzy, gdy wszyscy koło komina usiedli, odziałam się pledem i pędem nad Jasiel poleciałam. Rzeka w pełni księżyca lśniła taflą lodową. Kamieniem przerębel wyrąbałam, włożyłam ręce do lodowatej wody i wołam.
– Ratuj Jasiel, ratuj wodo, ratuj albo utop, albo co chcesz, to ze mną rób, jeno niech mi siłą czepca na głowę nie kładą, jeno niech mnie nie zabierają od ciebie.
A woda jakoś tak dziwnie bulgotała pod lodem, jakieś pomruki słychać było i jakby jakiś trzask na rzece. Strach mnie ogarnął, poszłam ku chałupie. Rano słucham, a od rzeki wielki huk się niesie i łomot. Kto jeno żyw ze wsi biegł patrzeć co tam się dzieje, a ja z nimi na przedzie. Patrzymy, a to lody pękają, woda mętna, brudna po lodowej tafli płynie, w oczach coraz wyżej się podnosi. Wreszcie ruszyła kra z wielkim łomotem.
– Ciepło widocznie w górach się zrobiło, nagła odwilż tam przyszła, żeby jeno jakiego nieszczęścia z tego wszystkiego nie było. – martwili się ludzie, pozierając na coraz szerzej rozlewającą się wodę.
Ja cały dzień jak błędna chodziłam. Jedna myśl ciągle zaprzątała mi głowę.
– Co to jutro będzie, co zrobię ze sobą jak swaty w osłęby przyjdą.
Noc spędziłam na rozmyślaniu, a woda rozlewała się wciąż dale, coraz dalej. Rano raniuteńko, skoro świt, zerwałam się z ławy, wychodzę na pole, patrzę a woda tuż pod naszą chałupą płynie. Chałupa stała na góreczce, to i obawy nie było, żeby woda zalać ją miała. Gdy tak blisko swą Jasiel zobaczyłam, nagle strach mój i obawa minęły, jakby ręką odjąć. Nie bałam się już o nic. Kiedy Jasiel tak blisko do mnie przypłynęła, to na pewno po to, żeby mnie ratować. Już mi ona krzywdy nie pozwoli zrobić. Będzie tu płynąć, będzie warować. W razie potrzeby na ratunek przybieży. Gosposia w ten dzień do roboty żadnej mnie nie gonili. Zapowiedzieli mi, tylko żebym na wieczór pięknie się ubrała, nawet dwa sznury korali ze skrzyni wyjęli i na szyję mi założyli. Później zabrali się do pieczenia kołaczy. Prawie cały dzień bezczynnie przesiedziałam na skrzyni pod oknem. Patrzyłam na Jasiel, na rzekę mą ukochaną, co akurat wtedy, kiedy jak to ciele na jarmarku mieli mnie sprzedać, ona prawie pod samą chałupę przypłynęła, żeby stróżować przy mnie. Chociaż tutaj spokojnie płynęła, to gdzieś tam w rzeczysku słychać było, jak groźnie szumi, jak o czymś napomina. Nikt, oprócz mnie, tego nie rozumiał, co na rzece się dzieje.
– Niech teraz jadą w zmówiny, niech jadą, rycerze czy zbóje, niech nawet sam król jedzie ze zbrojną drużyną. Do niczego mnie nie przymuszą, nic mi nie zrobią. Jasiel jest przy mnie, nie da mię ona skrzywdzić nikomu – myślałam spoglądając w okno. – Nie po, to gdy byłam maleńka, życie mi ratowała, żeby miała mnie teraz w biedzie i frasunku opuścić.
Zaczęło się mroczyć. Gospodyni wcześniej niż zwykle podali „jużyne” (podwieczorek). Później ponaglać mnie zaczęli bym się już w strojne szaty ubrała. Tyle, co skończyłam wstążki we włosy wplatać, gdy na drodze „zazbyrczały” (zadzwoniły) dzwonki, a za chwilę sanie zaprzęgnięte w parę koni na podwórze wjechały. Tupot nóg się rozlegał i za moment dwóch swatów stało na progu, za nimi „żeniacz” (kandydat na męża). Gospodarz gości witał, gospodyni do stołu prosiła i na ławach sadowiła. Ostatni wszedł żeniacz. Wchodząc tak siwymi oczami po mnie przejechał, aż mnie strach za grdykę ułapił. Lęk trzymał mnie dotąd, dopóki przez okno, przez ćmę wieczorną dostrzegłam, że Jasiel wciąż płynie tuż, tuż, że ani na krok się nie oddala. Goście pogadali o tym, o owym, wreszcie jeden ze swatów powiada:
– Słyszeliśmy od ludzi, że macie tu u was cieliczkę na sprzedaż.
– A jest cielisia jest, ale to młode, niech się jakiś czas, po obejściu jeszcze plącze — mówią gospodyni.
– To i lepiej, że młode, bo i obłaskawić będzie łatwiej.
– Prawdę gadacie — odezwał się gospodarz — bo co młodsze to i potulniejsze, dla oka też przyjemniejsze. Ale, ale, mówcie no zaraz, dlaczego o naszą cielisię tak się dopytujecie?
– Bo wiecie, jest u nas, we wsi, jeden byczuś młody, rad by on, po pasterniku pofiglować.
– No to niech figluje.
– Kiedy on sam jeden, nijak mu nie wychodzi.
– Jak to, to u was we wsi, nic nie ma dla niego do ary. Taki wybredny, że aż na trzeciej wsi szuka.
– Może i wybredny. Ma prawo do tego. Bo byczek, nie u dziada chowany, jeno u bogacza u kmiecia z dziada, pradziada.
– E! W takim razie nie macie czego u na szukać. Nasza cieliczka chudobna ani pół zagona mieć nie będzie. Sierota ona uboga.
– I o tym nam ludzie gadali, nie po majątek, my tu przyszli. Nasz byczuś, „z podoby” (dla urody) chce ją brać. Nie chce on też czasu mitrężyć, gotów by i zaraz do siebie ją brać.
Gosposia ręce spod zapaski wyjęli, szeroko je rozkładając mówią do swatów.
– Kiedy tak mu pilno to trza mu na gwałt kogoś szukać, szkoda by się miał zmarnować.
– To też „kuli o” (w tej sprawie) do was my przyjechali.
– Ha, kiedy już tu jesteście, to potargować się można. Targ jeszcze nie kupno.
– Kiedy tak mówicie — mówi drugi swat, co dotąd milczący siedział, – to i ja wam coś powiem.
Sięgną ręką w zanadrze wyjął gorzałkę i spoglądając raz na gospodarza, to znów na gospodynie, tak się ozywa:
– Przyszli my nasi do wasi co byście nam dali, waszą wyszczyrzychę za naszego obertasa. Dacie, to odkręcimy, nie dacie, zakręcimy — skończył i znów pytająco patrzy na gospodarzy.
– Co powiesz na to matka? – zapytał gospodarz.
– Kiedy, tak pięknie proszą, niech odkręcają — odrzekła.
– No i widzicie, jak szybko my się dogadali. – powiada swat — Dajcie no matko jaką skorupę.
Gospodyni wyjęła z szafki gliniany kubek. Swat napełnił go trunkiem przepił do gospodarza, później do gospodyni, na ostatku szedł do mnie niosąc w kubku gorzałkę. Mnie taka żałość wzięła, że nie wstrzymałam szlochu, tylko płaczem wybuchłam ogromnym, wypadłam do sieni, stamtąd do komory, zaryglowałam drzwi za sobą i usiadłam na kufrze płacząca. Zaczęli dobijać się do mnie, wołając, żebym wychodziła. Rychło jednak odstąpili. Słyszałam jak gospodarz mówił.
– Nie nowina to przecież, że dziewka przed ślubem szlochu narobi. Babskie to komendyje z dawien dawna, tak było i będzie.
Od kuchni słychać było jak gospodyni do stołu zaprasza. Posłuchali zaraz, bo w sieni zrobiło się cicho. Po jakimś czasie najpierw pojedyncze, a później rozległo się chóralne śpiewanie.- Widać z targu zadowoleni, wesoło im – gorzko pomyślałam.
W ciemnościach komory przesiedziałam do świtu. Na świecie zaczęła się robić szarówka. Wyjrzałam okienkiem. Zobaczyłam, że woda jeszcze bliżej pod chałupę podeszła. Pływały po niej drzewa, konary i śmiecie rozmaite. Wszystko to przypływało do górki, na której stała chata, cofało się z powrotem odbite falą, by znów za chwilę powrócić. Mnie się wydawało, że to woda tak mnie zaprasza, że w ten sposób falą na mnie kiwa, szumiąc „nic się nie bój, chodź”. Odeszłam od okna, zaczęłam nadsłuchiwać. W kuchni było cicho, w sieni też, od strony podwórza, też żaden szmer nie dochodził.
– Nic, tylko popili się na umór i śpią pod ławami. – myślę sobie.
Odsunęłam zasuwy, pomaleńku uchyliłam drzwierze, a tu nagle, ktoś złapał mnie w ramiona, i mówi.
– Hej, warował ci ja, czatował, do białego rana czekał, alem zdobycz złapał.
Wyrywam się, ale on mocno trzyma, nie puszcza. Żeniacz to był. Żeniacz co żenić ze mną się chciał. Drzwi z sieni na pole były otwarte. Widzę jak kloc ogromny płynie po wodzie, tuż, tuż pod naszą chałupą.
– Jasiel — wołam – ratuj!
Nagle moc taka we mnie urosła, że chłopaka odepchnęłam od siebie z taką siłą, aż poleciał ku drugiej ścianie, a ja, ile sił w nogach, pędzę ku wodzie. Kloc prawie odbił od góreczki i zaczął się cofać z powrotem. Z rozpędu wskoczyłam do wody, tuż obok kloca, wpiłam się paznokciami w korę kłody, wdrapałam się na niego, siadając okrakiem. Kloc cofał się powoli, wir parę razy zakręcił nim w koło, fala porwała go z sobą i niesie mnie prosto w koryto rzeki. Oglądam się w koło, wszędzie, gdzie spojrzeć, woda, szeroka woda, niby wielkie morze. Wreszcie kloc fale zaniosły na sam środek rzeki. Wtedy—dopiero zaczęła się jazda. Jeno migały, zostające za mną drzewa, lasy, wioski, szerokie pola. Nie czułam żadnego strachu. Chciałam być jak najdalej od miejsca, gdzie chcieli w niewolę wieczną mnie sprzedać. Rzeka rozpędzona, spieniona waliła przed siebie, a we mnie jedno pragnienie było, aby prędzej, aby dalej uciekać. Nagle na zakolu rzeki, kloc zniosło w przybrzeżne krzaki. Zahaczył o nisko wiszące konary i stanął w miejscu. Podnoszę głowę, patrzę, a nade mną brzeg wysoki porośnięty krzewami. Zsunęłam się z kloca, wpadłam w muł rzeczny powyżej kolan. Ledwo nogi z niego wyciągnęłam. Zesztywniała i zdrętwiała od zimna, zaczęłam piąć się ku górze, a wtedy wy matuś powróz rzuciliście. – Skończyła Jasielka swoje wspomnienia.
Wdowa jeszcze serdeczniej do siebie ją przytuliła. Długo w noc do miesiączka siedziały milczące, zadumane, zanim do spania się pokładły.
Jasielka zajęta pracą na niewielkim poletku wdowy, to znów porządkiem wokół zagrody, lub przy łowieniu ryb na rzece, nie pokazywała się ludziom ze wsi na oczy. Niewielu tylko wiedziało o jej istnieniu.
Dopiero gdy kilku chłopaków, przypadkiem ją zobaczyło jak pomagała Gościsławie ryby na rzece łowić, „hyr” (wieść) po wsi poleciał, jaka to cudnej urody dziewka u wdowy po Czciborze się chowa. Nie miały odtąd spokojnej chwili.
Przedtem z rzadka, ktoś zajrzał do chatki pod dębem. Teraz, kto tylko mógł, przychodził z byle jaka „załgaczką” (zmyślonym powodem), żeby tylko dziewcze zobaczyć. Obie były rade ludziom, dla wszystkich jednakowo życzliwe. Wiedziały, że w razie nagłej potrzeby, lub innego nieszczęścia jakiego, nie gdzie indziej, tylko do ludzi na wieś pójdą, pomocy prosić. Jednak najbardziej kontente były, gdy mogły sobą się cieszyć, nagadać się do woli, na Jasiel napatrzeć.
Najwięcej utrapienia miały z chłopakami. Jedni jawnie pod chałupę przychodzili, inni z zarośli nadbrzeżnych podglądali, jeszcze inni podczas takiej lub innej pracy zaczepiali Jasielkę. Dla każdego miała uśmiech, gest przyjazny, uprzejme słowo, ale chłopaki czuli, że obojętnymi jaj byli.
A ona szczęśliwa, jak nigdy w życiu, bo chociaż przybraną, ale kochaną matkę znalazła i Jasiel tuż u swych stop miała. Rozkwitała jak kwiat z bajki, co dzień piękniejszy. Radość, zdrowie, do życia ochota aż z niej tryskały. Nieraz wieczorami taka radość ją rozpierała, że hulała po trawie, a później zmachana, radosna zrzucała z siebie suknię, wchodziła do wody, pluskając się do woli, aż zmęczona wychodziła na brzeg i bieluśkim ciałem tuliła się do brzóz białych, co na brzegu rosły. Rozpuszczone włosy splatały się gałęziami brzeziny, a w poświacie miesiączka wydawało się, że w brzozę się wtopiła.
Rozniosło się po okolicy, że u Gościsławy, bogienka mieszka, która dniem w postać dziewki się przyodziewa, a w nocy gzi się w wodzie z topielcami. Później na brzeg wychodzi i zamienia się w brzozę. Jedni wierzyli, inni śmiali się z tego gadania. Dziwne im było, że dziewka przy zdrowym rozumie, do miesiączka tańczyła i do brzozy, jak do chłopa się przytulała. Postanowili to inaczej wybadać.
– Teraz się okaże, czy to bogienka, czy też zwyczajna dziewczyna — mówili.
Ścięli w nocy trzy stare brzozy, patrząc ze strachem, czy ze ściętych pni, krew się poleje. Później aż do świtu w krzakach stróżowali, czekając, czy też dziewczyna rano z chałupy wyjdzie. Srodze jednak byli zawiedzeni, gdy z samego rana zobaczyli Jasielkę z puteńką, po wodę do źródła idącą.
Od tego czasu przestali śledzić dziewczynę. Przestali posądzać ją o zmowę z siłą nieczystą. Przyszły żniwa. Gdzie tylko było spojrzeć wszędzie w słońcu błyszczały sierpy, a naród szedł jak rycerze w boju, kładąc pokotem zboże.
Jasielka, gdy zżęła u wdowy poletko żyta, poszła na wieś, do gromady pomagając przy żniwie, każdemu, kto ją oto prosił.
A tak robotnej żniwiarki, jeszcze ludzie we wsi nie widzieli. Co parę garści zboża zżęła, to już snop wielki wiązała. Wszędzie była „na herszcie” (przodownica na przedzie). Jaka świeża z rana na pole przychodziła, taka sama świeża i niezmęczona schodziła z pola. Dał jej ktoś zapłatę za pracę to dobrze było. Gdy nic nie dał, też dobrze, wystarczyło, że podziękowała. Nie było chyba we wsi takiego, kto by jej nie kochał, za ochotę do pracy, za urodę, za pomoc i przyjaźnie patrzące oczy. Nauczona kiedyś, przez przyjazną jej znachorkę, jakimi ziołami leczyć choroby, zaćmiła swą wiedzą wszystkie okoliczne znachorki. Gromadnie szli do niej po ratunek cierpiący i chorzy. Nikomu nie odmówiła pomocy. Od nikogo nie wzięła, za wyleczenie z choroby, zapłaty. Co dzień to większa sława ją otaczała i miłość. W służbie ludziom i przy pracy Jasielce czas szybko upływał. Gdy po skończonej pracy do domu wracała, wtedy świat cały przestawał dla niej istnieć. Miała tu swoje szczęście największe. Miała swą matuś, matuś miała ją, a obie razem swą Jasiel miały.
Dziewczyna jednak z coraz większym niepokojem spoglądała na swą matuś przybraną. Wdowę coraz większa zadyszka brała, gdy szła ku rzece, lub gdy wracała z klasztoru. Nogi, które tyle już lat po świecie ją nosiły, stawały się niezbyt władne, drewniane jakieś. Widząc to Jasielka, wyręczyć od noszenia ryb do klasztoru ją chciała.
– Dajcie matuś te ryby — prosiła, a w mig z nimi skoczę na klasztorną górkę, cóż to dla mnie znaczy, ten kawałek drogi.
– Daj spokój dziecko — odpowiadała wdowa — gdybym tak kamieniem, pod chałupą usiadła nic bym była niewarta na tym świecie. Jeszcze czas nie przyszedł, żebym spoglądała tylko na twoje ręce. Jeszcze się dość nachodzisz, nanosisz, nadepczesz. Jeszcze jakoś sobie poradzę. Kamień po to stworzony, by na jednym miejscu leżał. Drzewo, krzak też spokojnie stać muszą A człek się rodzi po to, by ciągle być w ruchu. Te dwa razy w tygodniu, jak nic jeszcze obejdę tam i z powrotem. Jednak za niedługi czas, jak jednego wieczoru do łóżka się położyła, tak więcej do klasztoru nie poszła.
– No, córuś moja na ciebie teraz kolej przyszła. – powiedziała do zatroskanej Jasielki. Teraz klasztor na twojej głowie. Nie zaniedbaj tej pracy. To twój chleb będzie, twój zarobek. Na wsi u ludzi zarobisz jedynie sposobną porą, a przy rybach cały rok masz popłatne zajęcie. Już niedługo oczy zaprę. Nie żal mi życia, naponiewierałam się dość na tym świecie. Ciebie ogromnie żal. Co najlepszego w życiu użyłam, to przy tobie. Żal, że oczy moje tobą nie będą się już cieszyć, i jeszcze trochę żal, że słoneczko starych kości nie ogrzeje, że słowik wiosną mi już nie zanuci. Najbardziej żal Jasiel zostawić. Ale i na to znajdzie się rada. Tu nad rzeką się urodziłam, tu rosłam, tu z mężem żyłam, tu ciebie spotkałam, to też tutaj na brzegu mnie pochowaj. Niech mi po śmierci ptaszki z krzaków nad rzeką śpiewają, a Jasiel niech mi szumi, bulgocze, niech gra i szemrze na wieki.
Głaskała dziewczynę po białych włosach i mówiła dalej:
– Nie płacz Jasielko, dasz sobie radę. Ja tu będę czuwać przy tobie. Jasiel będzie przy tobie. Nie damy obie ci zginąć ni żadnej krzywdy zrobić. Od Jasiel nie odchodź nigdzie. Kiedy od dziecka nad tobą czuwała, to i dalej czuwać będzie. A teraz przynieś mi córuś wody, jeno nie ze źródełka, ale z rzeki naczerpnij.
Pobiegło dziewczę do wody, dzbankiem o kamień zadzwoniło, nabrało wody i do chałupy czym prędzej niosło. Napiła się chora, twarz i ręce sobie obmyła. Nagle, jak gdyby nigdy nie chorowała, na łóżku usiadła i mówi.
– Ano przyszedł czas, trzeba się zabierać, czas już na mnie, czas.
Dziewka patrzy na nią strwożona. A ona podniosła się z wyrka, ku drzwiom podeszła, otworzyła je szeroko i oparta o futrynę, sama do siebie o czymś mówiła. To swego ojca wołała, to matkę nieboszczkę, kilka razy męża Czcibora wspominała, jeszcze kogoś tam przywołała.
Jasielka struchlała. Z dawna to wiedziała od starych ludzi, że gdy chory z tymi, co już dawno pomarli rozmawia, to nie ma dla takiego ratunku, bo sam się do nich wybiera. Gościsława zachwiała się nagle i zataczając przestąpiła próg idąc na pole.
Dziewczyna podskoczyła, złapała w pół, a chora objęła ją ramieniem i przytomnie patrzyła na lasek dębowy i na krzaki na brzegu rosnące. Na koniec spojrzenie skierowała na rzekę. Przycisnęła dziewkę mocno do siebie, a starodawna śpiewka chrapliwą nutą wyrwała się jej, chyba gdzieś z samego serca i poleciała ku wodzie.
Ej Jasiel, Jasiel, a Jasiela ty płyniesz
Ej Jasiel, Jasiel, w Jasielu …
Nie zdążyła skończyć. Zaczęła lecieć Jasielce przez ręce, osuwając się na ziemię. Ostatnim wysiłkiem, obróciła jeszcze głowę, ku rzece, a oczy mgłą zaszłe ostatni już raz spojrzały na Jasiel. Zaczęła Jasielka cucić, ratować, wnet jednak zmiarkowała, że ratunek na nic się nie przyda. Zrobiło się tak cicho na świecie. Rzeka jakby na chwile wstrzymała swe wody. Żadna rybka nie plusnęła we wodzie, wiatr nawet listkiem nie poruszył. Świat zamarł w bezruchu, jak gdyby snu zmarłej nie chciał przerywać.
Pobiegła Jasielka na wieś, prosić ludzi, by jej pomogli wdowę do śmiertelnej pościeli przystroić. Na trzeci dzień, wedle ostatniej swej woli Gościsława leżała w ziemi głęboko, na samym kraju wysokiego brzegu rzeki. W dole Jasiel płynęła, na górze chatka stała obok starego dębu, a w chałupie Jasielka sama, samiusieńka została.
Szczęściem to dla niej było, że nie miała teraz za wiele czasu, żeby nad sobą się rozczulać. Szybko odegnała od siebie zgryzoty i żal. Dzień za dniem pędził, a ona tak jak nieboszczka wdowa, dwa razy w tygodniu ryby do klasztoru niosła. Zawsze, niezmiennie, kiedy pod bramą klasztorną stanęła i zakołatała kołatką, furtkę w bramie otwierał stary, gruby zakonnik z siwą brodą do pasa. Ryby z kobiałki do putni przesypywał, dawał dziewczynie zapłatę do ręki, ona w podzięce za kolana go obłapiała i szła z powrotem do chaty.
Minął czas jakiś
Pewnego razu, gdy Jasielka, jak zwykle połów pod klasztor przyniosła i załomotała kołatką, zamiast starego znajomego jej mnicha, furtkę otworzył młody z czarną brodą zakonnik. Chłop był jak dąb wysoki, z długimi czarnymi po ramiona włosami i czarnymi oczami, gorejącymi jak u smoka. Popatrzył na dziewkę, tymi swoimi jarzącymi się ślepiami, a ją jakiś dziwny strach ogarnął, jak gdyby wilkołaka ujrzała. Jakieś niedobre przeczucie mało jej z nóg nie zwaliło.
Spuściła na dół głowę i cała jak osika drżąca, kosz pełen ryb podała. Mnich ryby do putni wysypał, oddając dziewczynie kobiałkę, drugą ręką za podbródek ją chwycił i podniósł do góry jej głowę, i tak tymi czarnymi ślepiami głęboko w oczy Jasielki zajrzał, aż pod nią ugięły się nogi. Szybko jednak otrząsnęła się z przestrachu i nie czekając na zapłatę, wielkimi krokami biegła ku rzece, byle jak najprędzej być w swojej chałupie.
Od tego dnia, przez długi czas nie zaznała spokoju. Gdzie tylko się obróciła, zewsząd patrzyły na nią te smoliste oczy. Widziała je na dnie studzienki, gdy wodę czerpała, widziała w rzece, gdy ryby łowiła, a wieczorem, gdy na progu chaty usiadła, zamiast gwiazd widziała w górze tysiące jarzących się, przejmujących ją grozą ślepi.
– Dokąd te oczy prześladować mnie będą — dumała ze strachem i grozą, – jakże mi będzie, tam dalej chodzić. Jednak ostatniej woli swej przybranej matki posłuszna, złowione ryby do klasztoru nosiła. Teraz, nie musiała stać i czekać ani kołatać by furtkę otworzono. Zakonnik już tam stał i czekał, a nieraz kawałek drogi naprzeciw wychodził. Oczy miał coraz bardziej gorejące i straszne. Bywało nieraz, że gdy ryby oddała i zapłatę wzięła, do domu nie puszczał, niby żartem za ręce chwytał, przytrzymywał, a patrzył tak na nią, iż myślała, że na popiół ją spali, tym swoim spojrzeniem.
Wracała wtedy do domu, rzucała kobiałkę, pod ścianę i szła ku rzece. Tam przemywała sobie twarz i oczy, jednak tych czarnych źrenic zmyć z pamięci nie mogła.
Strach ją nie opuszczał.
– Jasiel, wodo moja — żaliła się rzece, -boję się, co ze mną dalej będzie. O Jasiel moja. Po śmierci swojej przyjaciółki, przybranej matki z ochotą do klasztoru biegłam. Teraz gdy starego zakonnika przy bramie nie stało, podróż ta stała się wielką udręką.
Sposobną porą na wszystko czas przychodzi.
Przyszedł wreszcie dzień taki, że zakonnik wyszedł po nią, aż ku staremu rzeczysku.
– Daj kosz – powiada — pomogę ci dźwigać. Do klasztoru jeszcze spory kawałek.
A gorąc od niego buchał, a z oczu, aż iskry leciały. Jasielkę strach ogarnął taki, jakiego jeszcze w życiu nie doznała. Szarpnęła się raz, szarpnęła drugi. Mnich w jednej ręce trzymał odebrany kosz z rybami, a drugą mocno za ramię ją chwycił. Cóż mogła poradzić słaba dziewka przeciwko chłopu jak tur. Udała więc powolną, idąc tam, gdzie on prowadził. Sposobnej chwili czekała. Przechodzili akurat koło krzewu tarniny. Zakonnik szatą o kolczaste krzewy zahaczył. Chcąc się oswobodzić puścił rękę dziewczyny. Ona zebrała się w sobie i z całej siły w kolczasty krzak go popchnęła. Nim zaskoczony pozbierał się z upadku, zanim długie szaty z krzewu uwolnił, Jasielka już była daleko. Nim do rzeki dopadła doleciało ją z daleka wołanie – nie uciekniesz ty przede mną, choćbyś pod ziemię się skryła i tam cię znajdę.
Zdyszana, zmordowana wpadła do domu, drzwi zasuwając za sobą. Bała się, że zakonnik, aż tutaj przyjść może. W nocy burza się rozszalała, a po burzy długi czas uwały ulewne deszcze. Większość czasu Jasielka w domu spędziła bojąc się na świat wychylić. Gdy jednak rzeka po deszczu wezbrała i mowy nie było, żeby prześladowca mógł się przeprawić na drugą stronę, znów dziewczyna bez obawy mogła z domu wychodzić. Wreszcie ustały deszcze, słońce spoza chmur wyjrzało. Woda w rzece zaczęła szybko opadać. Niezadługo pacholę jakieś, na koniu przez rzekę się przeprawiło i zastukało do chatki pod dębem. To bracia zakonni do Jasielki go wysłali. Pytali przez niego, czy dalej po staremu ryby im będzie nosiła.
– Przecie tydzień już minął jak rzekę w bród przejść można, a ona pod klasztorem się nie zjawia — mówiło pacholę dalej, że sprawa jest pilna, bo w przyklasztornym stawie ryb już zaczyna brakować. Pytają więc bracia czy mają sobie kogoś innego poszukać, czy też po dawnemu dziewcze ryby im nosić będzie.
Podumała chwilę Jasielka. Strach jej było mnicha furtianina, większy strach ją ogarnął, że zarobek straci. Przyszło też na pamięć przykazanie Gościsławy, która w chwili śmierci nakazała, by nie rzucała tej pracy.
– Dziś już nie zdążę, ale jutro z samego rana ryb nałowię i jeszcze przed południem przyniosę — powiedziała po chwili namysłu.
Taką też odpowiedź powiózł do klasztoru pachołek. Gdy posłaniec odjechał Jasielka pomyślała, że nie ma co, do jutra zwlekać tylko „czerpak” (kwadratowa sieć, przymocowana za pomocą czterech sznurów do końca drąga) wzięła i zaczęła połów. Darmo jednak sieć rzucała to z tej, to z tamtej strony wody, na płytszą lub głębszą wodę ani jednej bodaj najmniejszej rybki nie złowiła.
– Co ty Jasiel, co ty wodo — mówiła zalękniona — dlaczego mi ryb żałujesz.?
Jednak dalej czerpak na wodę rzucała. Chociaż ryb pełno we wodzie pływało, nie wpadła w sieć żadna. Zaczęło się ściemniać. Smutna, zrezygnowana już miała się do chaty zabierać, ale pomyślała — rzucę raz jeszcze, może chociaż jedną wyciągnę, to na wieczerzę bym miała. Po chwili dźwignęła czerpak w górę, a w sieci duża świnka się szamoce. Wrzuciła ją do putni z wodą, na brzegu stojącą i próbowała szczęścia dalej. Na próżno. Noc się szczera zrobiła, trzeba było do domu wracać.
– Dziwna to rzecz – myślała idąc ku chacie. -Tyle czasu już ryby na rzece łowię, a tak nieudanego połowu nie miałam. Tego jeszcze nie pamiętam. Żeby za całe popołudnie tylko jedna rybka w sieć wpadła. Chociaż i to dobre, dzisiaj wieczerzę i jutro śniadanie będę miała. Jeno, z czym ja jutro do klasztoru pójdę. Może po tej nocy lepsze szczęście będę miała.
Nazajutrz skoro świt zaczęła połów. Darmo jednak, do samego południa po wodzie brodziła. Słonko było w połowie drogi, gdy z niewielkim szczupakiem do domu wracała. Tak było przez parę dni. Ryb tyle w rzece było, że w niektórych miejscach ławice całe pływały, a ona do chaty wracała, niosąc tyle ryb, aby akurat dla niej na strawę starczyło. Żal do rzeki czuła, żałość w jej sercu wzbierała. Raptem myśl nagła ją nawiedziła.
– Że też od razu tego nie pomyślałam, przecież Jasiel, daje mi ryb tylko tyle, ile dla mnie potrzeba, żebym głodna nie była. Widać nie chce ona, żebym więcej do klasztoru chodziła. Trzeba zdać się na jej wole. Już ona wie dobrze co robi. Czy to źle wyszłam kiedykolwiek na opiece Jasiel?
Od tego czasu tylko na swoje potrzeby łowiła, a rzeka szczodrze ją teraz obdarowywała. Z klasztoru też już się nikt nie zjawił. Jasielka odetchnęła z ulgą. Obawa przed zakonnikiem też pomału znikała. Niezadługo jednak lęk odżył z powrotem.
Pewnego wieczoru zdawało się jej, że z drugiej strony rzeki mignęła jakaś postać i zaraz zniknęła w zaroślach. Myślała, że to przywidzenie jakieś. Gdy jednak powtórzyło się to dwa razy w krótkich odstępach czasu, zaczęła się niepokoić. Zwłaszcza że za ostatnim razem w świetle zachodzącego słońca zamajaczyła przed jej oczami postać brodata i wysoka. Próbowała sama siebie uspokoić.
– Wydawało mi się i tyle, któż by po takich bagnach się włóczył. Przecie zawsze tak tu było cicho, spokojnie — myślała w głos.
Za jakiś czas, późnym popołudniem, zeszła w dół nad rzekę, a z drugiego brzegu usłyszała znajomy jej głos.
– Po co ty dziewko nieszczęsna, na oczy moje się nawinęłaś. Przeklęty będę przez ciebie na wieki. Stracona już dusza moja, ale wiedz, że przeznaczenia swojego nie ominiesz.
Stanęła jak gromem rażona, na dźwięk tego głosu. Cała struchlała podniosła głowę i zobaczyła mnicha stojącego nad wodą. Coś mówił jeszcze, ale nic więcej nie słyszała, zawróciła od rzeki i jak wicher mknęła do chaty. Dużo czasu uszło, zanim odważyła się od domu kawałek się oddalić. Jednak do rzeki nie ośmieliła się zbliżyć. Zżerała ją teraz bezczynność. Łowienie ryb i chodzenie do klasztoru odpadło. Miała tak dużo czasu, że nie wiedziała co począć w tej gnuśności. Zaczęła między ludzi na wieś wychodzić. Tam w gromadzie czuła się bezpiecznie. Pomagała ludziom w robocie a oni płacili jej czym mogli. Wszyscy byli jej radzi, wszyscy radzi na nią patrzyli. Bo też radość była widzieć ją przy robocie.
– Tak urodziwej, tak robotnej dziewki na świecie by nie znalazł – mówili jedni.
– Oj nie znalazłby – dodawali drudzy.
Pośród przyjaznych sobie ludzi, zapominała pomału o czarnych, gorejących oczach mnicha. Z dnia na dzień stawały się one coraz mniej wyraziste, aż całkiem rozmyły się w pamięci. Znów zaczęła w wolnych chwilach nad rzeką przesiadywać, wianki puszczać z falami. Nucąc piosenki, zioła przeróżne zbierała, w upalne dni swawoliła z rybkami we wodzie.
Pewnego letniego wieczoru, siedziała Jasielka na pniaku przed chatą, słuchając jak Jasiel po kamykach swoją odwieczną pieśń wygrywa, gdy nagle gdzieś niedaleko spoza drugiej strony rzeki, doleciał ją krótki kwik koński, potem ciche rżenie i jakby słabe czyjeś wołanie. Zerwała się na nogi i stała, nasłuchując. Po chwili wołanie się powtórzyło, tyle jeno, że słabsze i żałośniejsze. Zorientowała się zaraz, że to „z badońki” (badońka, badunia — bagienne zapadlisko) ten głos dochodził.
– Nic to innego, tylko ktoś drogi nieznający wjechał koniem na moczar i bagno do środka go wciąga – pomyślała.
Nie namyślając się chwyciła długi drąg, leżący na podgródce chaty i ile miała sił w nogach biegła prędko, tam skąd było słychać głos pomocy wzywający. Po drugiej stronie rzeki skręciła w bagna i zaczęła słuchać. Cisza była. Czajki jeno nad łąkami piszczały, czasem w bajorze zakumkała żaba.
– Hej, hej – krzyknęła najgłośniej jak tylko mogła.
Odpowiedziała jej cisza.
– Hej, hej. Jest tam kto? – powtórzyła wołanie raz jeszcze.
Całkiem blisko usłyszała ciche stękanie.
– Tutaj, tutaj — ktoś słabo wyszeptał.
Obróciła się w stronę, z której dochodził szept. W mroku dojrzała koński grzbiet, sterczący nad bajorem. Tuż obok konia zapadły w bagno powyżej pasa szamotał się jakiś człek.
– Stój, nie ruszaj się, bo jeszcze prędzej błoto cię wciągnie — rozkazała dziewka.
Człowiek znieruchomiał. Wtedy ona z trudem cofnęła się i gdy poczuła twardy grunt pod nogami rzuciła drąg tonącemu.
– Chwyć się i próbuj iść ku mnie, a ja będę ciągnąć drąg.
Nieznajomy złapał za koniec podanego mu drąga i z trudem, mozołem, z męką, cal po calu posuwał się ku wybawicielce. Długo to trwało. Zmordowali się setnie oboje, bagno nijak nie chciało puścić swojej ofiary. Jednak po ciężkich zmaganiach, niedoszły topielec, ociekający błotem, cuchnący bagnem, dyszący i chwiejący się ze zmęczenia, stał obok Jasielki.
– Bierzcie się za mną czym prędzej, póki was siły do cna nie opadną — zawołała nie mniej niż uratowany człowiek zmęczona dziewczyna.
On jednak stał nieruchomo, ciężko dysząc.
– Słyszycie mnie, chodźcie czym prędzej — powtórzyła – obmyjecie się w rzece, ogrzejecie przy ogniu w chałupie.
Nieznajomy przyszedł wreszcie do siebie
– Prowadźcie — powiedział.
Doszli do rzeki, tam obcy człowiek obmył się trochę z błota, odrywając z rąk pijawki, które przyssały się w bagnie. Jasielka skoczyła przodem, ogień w kominie rozpalić. Po chwili wróciła nad rzekę.
– Wystarczy tej kąpieli, wyłaźcie z wody i chodźcie za mną. Chata moja tu na tym brzegiem stoi, ogień już się „futuje” (pali). Ja wam ciepłej strawy ugotuję.
Na polu ćma się zrobiła zupełna. W izbie, do której weszli czerwony blask bił od komina. Dziewczyna weszła pierwsza, nieznajomy przystanął na progu. Gdy odwróciła się, zobaczyła szczupłą, wysoką postać młodzieńca o szczerej twarzy, łagodnie patrzących oczach i kruczowłosej czuprynie. Od tej postaci szła jakaś taka dobroć, szlachetność, że długi czas stała wpatrzona w swojego gościa. Jakieś dziwne, nieznane uczucie ją ogarnęło, wzięła ją jakaś dziwna ociężałość. Jakąś słodkość w sercu uczuła.
A on, gdy tylko oczy z ciemnością oswoił, gdy zobaczył ją w całej krasie, skąpaną, w bijącej od komina, różowej poświacie, jakaś dziwna siła go ku niej pchnęła i parę kroków postąpił w jej stronę. Ona też nie mogła się wstrzymać i uczyniła to samo. Zatrzymali się w połowie drogi ku sobie. Mocowali się sami w sobie, aż wreszcie się przemogli.
– Siadajcie- powiedziała, pokazując ręką na ławę, stojącą wedle kominka.
Usiadł na wskazanej ławie, ona strawę w garnku na ogniu stawiała. Po chwili poszła do komory, przynosząc z niej długą, białą koszulę.
– Zdejmijcie te zbłocone łachy, a na ten czas, zanim upiorę je w rzece, wdziejcie na siebie to „giezło” (koszulę). – poleciła.
Odwróciła się do komina, mieszając w garnku, a on w tym czasie spełnił jej polecenie, Gdy wieczerza była gotowa, gość zaczął jeść z dymiącej miski, a Jasielka z węzełkiem odzieży do rzeki pobiegła. Kiedy wróciła siedział już syty, najedzony, jeno głowa sama mu na piersi leciała i oczy się zamykały. Pościeliła mu w izbie, mokry przyodziewek na kominie rozwiesiła, a sama legła na wyrku w sieni. Długo nie mogła zasnąć. Ciągle wracały na myśl dzisiejsze wypadki. Gdzieś blisko północki, usłyszała na dworze jakiś gwar niezwyczajny. Słychać było szczekanie psów, rżenie koni i głośne rozmowy. Zerwała się z posłania zajrzała do izby. Obcy spał głęboko. Gwar na dworze się wzmagał.
Prawie narzuciła na ramiona ciepłą chustę wełnianą zamierzając wyjść na pole, ażeby zobaczyć hałasu przyczynę, gdy nagle ktoś zaczął w drzwi łomotać, aż zadudniło w chałupie.
– Jest tam kto? Otwierać! Bo jako żywo, drzwi wyważymy — darły się rozmaite głosy.
Odsunęła dziewczyna skobel, wyszła przed chatę, spogląda, a pod domem ogromna chmara narodu. Same chłopy jak smoki, miecze trzymają w rękach, a siedzący na koniach łuki przewieszone mają przez ramiona, w rękach trzymają oszczepy.
– Wojaki jakieś? – pomyślała — tylko co oni tu szukają.
Zaraz jeden z nich doskoczył ku niej pytając, czy gdzieś się w pobliżu nie kręcił, lub czy nie przejeżdżał tędy, nieznany młodzian na koniu.
Jasielka, która w życiu nigdy nie skłamała, już miała odpowiedź na końcu języka, że owszem jest u niej w chałupie, że to ona go od śmierci wybawiła. Akurat w tej chwili miesiączek się za chmury ukazał i taką srebrną strugą lunął na ziemię, że widno się jak w dzień zrobiło.
Dziewczyna bezwiednie spojrzała na rzekę i wydało się jej, że woda płynęła taka jakaś drżąca, jak gdyby ze strachem wyczekując, co też Jasielka odpowie. I sama nie wiedząc, dlaczego odrzekła.
– Nie, nikogo tu nie było, nikogo nie widziałam, ani dziś, ani wczora. – Nawet udała zagniewaną. – A wy, dlaczego straszycie ludzi po nocy, spać nie dacie. Jeśli ktoś przed wami ucieka to poszedł, tam w lasy — pokazała ręką na północ — co tutaj by szukał na bagnach. Ale wiecie co, coś mi się teraz przypomniało. Być może było to przywidzenie, ale wieczorem, tam za rzeką, jak gdyby koń zarżał. A tam bagna takie, może i kto zabłądził. Kto przejścia nie zna, więcej nie wróci. Bagna go wciągną.
– A ty znasz przejście — pytają.
– Pewnie, że znam.
– No to prowadź, księżyc świeci. Nie będziemy tu do rana mitrężyć.
Jasielka szła na przedzie, wojaki za nią. Gdy doszli do rzeki, jedna grupa została przy koniach nad wodą, a reszta drużyny szła za przewodniczką. Idąc przez wodę zdawało się Jasielce, że Jasiel dzwoniąc srebrzyście po kamykach, cichutko się śmieje. Wojaki runęli za nią, aż woda w rzece zakipiała.
Gdy wyszli na brzeg, kazała się im ustawić gęsiego. Szła przodem, a oni krok w krok za nią, rozglądając się pilnie wokoło.
– Tu coś widać — zawołał jeden z wojaków.
Ostrożnie podeszli bliżej i zobaczyli koński grzbiet z bagna wystający.
– Jest! To jego koń — kolejno wołali.
– Koń jest, ale jeźdźca ani śladu.
– Na pewno bagno go do środka wciągnęło tak głęboko, że ani ślad na bajorze nie został — odezwała się dziewka — nie pierwszy i nie ostatni on tu zginął. Kto tu wejdzie, drogi nie znający, to już po nim. Nie jeden zabłąkany podróżny w tym bagnie spoczywa. Nie na darmo miejsce to zowie się topielisko.
– Miał zginąć z ręki kata to sam sobie śmierci poszukał – mruknął, któryś z pogoni.
– To nie mamy czego tu więcej szukać. Wracamy — zakomenderował starszy z drużyny. Przeszli rzekę z powrotem, dołączyli do reszty wojaków, co nad brzegiem stali, skoczyli na konie i po chwili ani śladu nie było, że kiedykolwiek tu byli.
Gdy ucichł tętent koni, pod Jasielką nogi się ugięły z przerażenia. Ledwie żywa dobrnęła do chaty. Oparła się o „węgło” (róg) chałupy i dumała ze strachem.
– Kogo to ja, pod swój dach wpuściłam, nie inaczy to będzie, jeno zbój jakowyś. Przed prawem ucieka. Wojaki przecie mówili, że kat go czekał.
Chodziła tam i „nazad” (z powrotem, do tyłu) w koło chałupy, bojąc się wejść do środka. Trwoga ją brała. Wróciła ku rzece. Chcąc się uspokoić, twarz w chłodnej wodzie obmywała. A Jasiel tak spokojnie płynęła, rybki tak wesoło igrały we wodzie, że dziewczyna wnet się uspokoiła, a nawet poweselała.
– Przecie Jasiel zbójowi jakiemuś przejść przez swoje wody by nie pozwoliła. Przecie jak zawdy chroniła, tak i dalej chronić będzie. Gdyby to był rozbójnik jaki, to na środku rzeki z nóg by go zwaliła i utopiła — tłumaczyła sobie dziewczyna.
Uspokojona zawróciła z powrotem i szła w gorę brzegu, tam, gdzie we mgle rannej szarówki widać było jej chatkę. Śmiało próg przestąpiła, a skoro na śpiącego spojrzała, od razu wszystkie obawy i lęk prysnęły. Śpiący tak słodko, tak spokojnie wyglądał, że śmiać się ze swych podejrzeń zaczęła.
– Sama dobroć na jego licach — szeptała – Cóż mógłby zrobić takiego, żeby aż kat na jego głowę czatował.
Widno się już na dobre w izbie zrobiło, a młodzian spał jak zabity. Z boku na bok się przewracał, ale oczu nie otwierał, jeno spał, spał i spał. Jasielka przy piecu zaczęła się krzątać, gasnący ogień podsyciła, wyschłą odzież śpiącego na ławie położyła, zagotowała mleka, co wczoraj ze wsi przyniosła. Nagle stanęła zadumana. Przypomniała sobie bowiem, że dzisiaj ma iść na wieś, na cały dzień do roboty, jak to wczoraj pewnej gosposi obiecała.
– Obiecałam to pójdę – postanowiła i spojrzała na śpiącego. — Jemu zaś śniadanie na stole postawię. Jak się obudzi, będzie miał się czym pożywić. Będzie chciał, to na mnie zaczeka, nie zechce, to gębę obetrze i pójdzie swoją drogą.
Jednak na myśl, że już nigdy nie miałaby go zobaczyć, jakoś „markotno” (smutno) się jej zrobiło.
– Trudno. Co ma być, to będzie — powiedziała cichutko.
Postawiła jedzenie na stole, drzwi za sobą przymknęła i poszła na wieś.
W polu bab już była cała gromada. Szły rzędem przez całą szerokość stajonka, rwąc len garściami. Kładły go na słomiane powrósła i wiązały w snopy.
Na widok dziewczyny poczęły wołać.
– Chodź Jasielko, chodź ku nam, ciekawych się rzeczy dowiesz. A może już słyszałaś o tym, co u nas wczoraj wieczorem, we wsi się wydarzyło.
– Nic, a nic o niczym nie wiem.
– A widzisz, w chałupie jeno siedzisz, w Jasiel spoglądasz, a światu nie jesteś ciekawa – mówiły. — Żebyś ty siostro wiedziała, co my z wieczora przeżyły, jakiego strachu się wieś cała najadła — gadały jedna przez drugą.
– Cóż takiego się wydarzyło — spytała.
– Zaraz wszystkiego się dowiesz, zaraz ci wszystko powiem – powiedziała jedna z bab i zaczęła opowiadać.
– Tyle, co skończyłam w południe krowy doić, idę ze stajni ze skopcem pełnym mleka, słucham, a tu krzyk, gwałt po wsi się niesie. Psy szczekają jak gdyby wszystkie się naraz wściekły, a na drodze tuman się wielki ścieli, kurzawa aż pod obłoki się wznosi, a w środku kurzawy wojaków cała gromada. Na koniach jadą całą szerokością drogi, a na przedzie rycerz w zbroi, koń pod nim jak smok, z grzywą do ziemi, gniady. Rozbiegli się po zagrodach, każdy kąt przeszukali. Każdego, kogo jeno we wsi ujrzeli, przepytywali, czy nikt tu obcy, na siwym koniu nie jechał. Pytali, czy aby w polu lub w lesie, ktoś go nie widział. Później całą wieś zwołali na wygon pod grusze. Stary nie stary, nawet dzieci przyjść musiały. Gdy cała wieś, na wygonie się zebrała, rycerz ogłosił, że zbója nad zbóje gonią. Gdyby ktoś widział — powiada – młodego jeźdźca na koniu lub i pieszo, gdyby się zjawił, tak zaraz trzeba na zamek słać o tym wiadomość. Dał też przestrogę, żeby nikt ze wsi, ani też z okolicy, nie ważył się zbója pod dach przyjmować, nakarmić, a co gorsza, gdyby ktoś ukryć mu się dopomógł, to wtedy z dymem pójdzie wieś cała – groził. — Skończył gadać i na wymarsz zatrąbił. Tyle, co z miejsca ruszyli, pod jednym z wojaków koń się przewrócił, przygniatając jeźdźca, którego wiózł na grzbiecie. Zanim inni spod konia go wydobyli, krew już mu gębą buchnęła i jedną nogę miał niewładną, strzaskaną. Rycerzowi widać, gdzieś bardzo spieszno było, bo rozkazał, by we wsi go zostawić. Polecił, tylko żeby mieć pilne o niego staranie, dopóki nie wydobrzeje. Za opiekę obiecał sowitą zapłatę. Jest u nas we wsi znachorka znająca się na wszystkich słabościach, umiejąca kości rychtować, a nawet znająca zaklęcie na ukąszenie żmij. Ona się potłuczonym zajęła. Korzeniem żywokostu obwaliła mu piersi i nogę, wpierw ją porządnie składając. Napojem z tasznika, krwiściągu i krwawnika napoiła chorego. Gdy przestał krwawić i ból trochę mu mniej dokuczał, jęła się wypytywać, co też za jeden, ten co go szukają. Co on takiego uczynił, że tak za nim węszą, że tak szukają, jakby skarb jaki uronili. Wojak nie chciał o tym gadać, zmieniał temat rozmowy, albo swoją niemocą się wykręcał. Jednak znachorka na wszystko sposób miała. Wygotowała wywar z korzenia wilczej jagody, zaparzyła kory wawrzynku, wrotyczu i makówek, zmieszała wywar z naparem, dając go do wypicia choremu. Zapewniła, że wywar ten, wszystkie bóle uśmierza, oraz sen długi, uzdrawiający przynosi.
– Czy dowiedziała się coś od niego? – pytała dziewczyna.
– A zaraz ci powiem. Poczekaj. Chory wypił go chciwie. Baba odczekała chwilę, a gdy widziała, że wojak starą pomarszczoną gębą zaczął się uśmiechać do swoich przywidzeń i majaków, zaczęła go wypytywać na nowo. Rozwiązał mu się język, znalazła się mowa. Jak ten ptaszek śpiewał, o co go tylko pytano. Opowieści tej słuchało ludzi sporo. Wojak był stary, bardzo stary i mądry widać był. Z mowy znać było, że świat rozumiał, niejedno w życiu przeżył, radościom się napatrzył.
Gadał tak:
– Na „mały zachód” (strona świata na nieboskłonie gdzie słońce zachodzi w najkrótsze dni w roku) od Liwockiej góry dawno temu w jodłowym borze, gdy jeszcze stara wiara była, stała „kącina” (świątynia pogańska). Starym bogom cześć tu oddawano. Z nowym „godem” (rokiem) powracające słonko tam ludzie witali. Starzy kapłani z położenia gwiazd, pory roku umieli odczytywać. Tam zimę żegnano wśród obrzędów rozmaitych. Zaraz potem witano wiosnę, gaik niosąc pięknie umajony. Tam na Kupałę w noc najkrótszą Święto radości, wesela i miłości było. Tam po żniwach „brogi” (wieńce dożynkowe) składano bogini urodzaju w podzięce za zbiory. Tam baby „jałowe” (niepłodne) „babcane ziorka” (owoce babki szerokolistnej) w świętym źródle maczały, potem je żuły, połykały, a po trzech kwartałach, nie było wypadku, żeby dzieciątko im nie kwiliło na ręku. Tam szli po wróżbę ci, co o swoich przyszłych losach dowiedzieć się chcieli. Tam się godzili najwięksi wrogowie. Tam wiece były i narady. A stare, dobre bogi wiedziały, co trzeba ludziom, roślinie, ptakom i wszelkiej zwierzynie. Bogi błogosławiły niebu, niebo chmurom, chmury błogosławiły ziemi, ziemia ludziom, a ludzie błogosławili bogom. Miód i mleko ziemią płynęło. Tak było od początku wieka dotąd, dopóki obcy ludzie z nową obcą wiarą nie przyszli. Powywracali, spalili kąciny, wycięli odwieczne święte lipy i dęby, kapłanów co znali stare nauki pozabijali. Niektórzy zdołali uciec w przepaściste bory lub lasy. Tam do śmierci żyli. Ludzi, co z nimi się skryli, uczyli starej wiary i święte ognie w ukryciu palili. Król zmusił rycerzy, co dawniej byli od tego, by naród od obcych w razie napadu bronić i granic państwa strzec, by ludzi siłą na nową wiarę nawracać. Tych, co nie zaparli się starodawnych bogów, jak zwierzynę po lasach, mokradłach i górach tropili. Rok szedł za rokiem. Jeden wiek cały i drugi i trzeci minął, a w leśnych ostępach dalej ukrywał się naród, co starych praw przestrzegał. Króle, władyki, rycerze dawno już dla swoich interesów nową wiarę przyjęli, jeno lud prosty swych praojców wiary się nie wyrzekał. Obawiał się król, obawiali się panowie, a już najbardziej bali się kapłani nowej wiary, że naród w całej krainie na nowo kontyny budować zacznie. Więc rozkazał król rycerzom, żeby wszystkie lasy i górskie kryjówki przeczesać, z pogan oczyścić.
Zatrąbił i na nas rycerz z zamku, żebyśmy szli wytropić, wytępić, pojmać w niewolę i do lochów powtrącać, tych co po lasach się kryli, co starej wiary się nie wyparli. Ksiądz krzyżem nas żegnał na drogę. Szliśmy przez chaszcze, gąszcza, bagna, góry, wąwozy i lasy tak gęste, że ani kawałka nieba widać nie było, tylko wisiała nad nami zielona powała. Widziało się nam, że końca tej drogi nie będzie, a rycerz prowadził nas dalej i wciąż dalej. Weszliśmy w bór gęsty, stary ogromny. Idziemy pieszo, trzymając konie za uzda, a nigdzie nie widać ani śladu najmniejszej ścieżyny. Wilki jeno ślepiami świeciły w półmroku, to znów dzik zakwiczał, to „sor” (rogacz, samiec sarny) się zerwał w podskokach, to jeleń albo tur drogę nam przebiegł. Człeka ani śladu.
Któregoś dnia dym nam nozdrza połechtał. Idziemy za węchem, patrzymy, a tu nagle las się urwał, jakby nożem go uciął. Zatrzymaliśmy się na skraju ściany lasu. Polana szeroka przed nami była. Na samym skraju polany, tuż obok przeciwnej strony lasu, stała „chyża” (chata). Pod chyżą na ogromnej kłodzie siedział starzec, gmerając laską w popiele ogniska, co ledwie się tliło. Rycerz dał znać, żeby koniom szmatami pyski owinąć. Stoimy cichutko, czekając co na polanie będzie się działo. Już konie zaczęły się niecierpliwić i nam czas zaczął się dłużyć, gdy z drugiej ściany lasu wyszedł pachołek. Młody widać, jak tur mocny, bo sporego jelonka na plecach dźwigał. Tuż za nim szedł siwy koń.
– Hej ojcze, mamy strawy na tydzień albo i dłużej – zawołał wesoło rzucając jelenia do nóg starca. Mam też inną nowinę, na łowach spotkałem Mścisława z Jaru. Powiedział, że rycerze tropią po borach, za tymi, co dochowali wierności starym bogom.
Starzec nie zwrócił uwagi na ostatnie słowa młodzieńca, tylko patrząc ze smutkiem w stronę zabitego zwierzęcia powiedział.
– Ej w jedną porę przyszło nam świat pożegnać.
Chłopak skoczył ku niemu.
– Co wy ojcze gadacie! Co wy!
– A no to synku, że zanim słonko zajdzie, będę tak sztywny leżał, jak ten oto jelonek. Wystarczy tego, na co patrzyły moje oczy od samego życia zarania, aż pod wieczór życia mojego.
– A widzicie – przerwał chłopak – sami mówicie, że to wieczór dopiero. Do północka daleko.
– Hej nie daleko, nie. Tu za tymi drzewami kostucha się czai. Nie przeciw mi się. Ja wiem lepiej. Teraz zaś nadstaw ucho, ważną bowiem rzecz ci powiem. Pamiętasz to miejsce, gdzie dziady nasze skarb z kąciny schowali.
– Trafiłbym tam o północy z zamkniętymi oczami. Niejeden raz pokazywaliście mi oną kryjówkę.
– To i dobrze — powiada stary. – Teraz tylko ty jeden ostałeś się, który znasz to miejsce. Reszta z tych, co o kryjówce wiedzieli, wyginęli wszyscy krom ciebie i mnie. Ale mnie już jeno na chwile. Zostajesz ty. Pamiętaj o tym, że nie wolno ci skarbu tego uszczknąć dla pomnożenia dobra twojego ani pomnożenia dobra innych ludzi. Używaj go tylko dla ratowania siebie i innych w biedzie, nieszczęściu lub nagłej potrzebie. Jeszcze jedno ci powiem. Ty się wody strzeż. Nad wodą, co od wschodu słońca, na zachód płynie, spełni się twoje przeznaczenie. Jasność ku mnie idzie. Ty się wody strzeż i tego, co woda przyniosła. Twoje imię się z wodą złączy i na wieki z nią zostanie. Ty wody się… – nie zdążył dokończyć przestrogi starzec.
Na bok się przechylił, głowa opadła mu w dół i tak już pozostał w bezruchu. Pachołek skoczył, wodą z dzbana go skropił, nacierał ręce, zwilżał usta i skronie, ale trup to już był. Trup wieczysty.
Rycerz dał znak, żeby w tył się wycofać. Pod czyimś koniem gałązka chrupnęła z cicha. Chłopak drgnął, spojrzał w tą stronę, skąd głos usłyszał, wnet jednak koło trupa starca krzątać się zaczął. Stanęliśmy kupą koło rycerza. Rycerz ręce zaciera i mówi.
– Słyszeliście, co starzec o skarbie powiedział? Teraz musimy pachołka żywcem wziąć, by nam drogę do kryjówki wskazał, gdzie schowane skarby leżą. Ostrożnie mi polanę dokoła otoczyć, tylko hałasu nie czynić, bo na ogniu upiec każę. Czasu dość mamy. Pachołek starca bez pochówku nie zostawi, musi go pogrzebać przecie.
Rozkaz został spełniony, polana otoczona, a my ukryci za ogromnymi pniami drzew, obserwujemy co na polanie się dzieje. Młodzian zaniósł trupa do chyży, po chwili wyszedł i siwka przy samych drzwiach uwiązał, a sam z powrotem w chacie się schował. Widocznie starca w ostatnią drogę chciał przyoblec. Długo nie było go widać na zewnątrz. Tak długo, że aż dziw nas brał co on też tam z ciałem rodzica robić może. Zaczęło się ściemniać, noc wreszcie zapadła, a z chyży nikt nie wychodził. Nagle ogień nas wszystkich oślepił. To chyża buchnęła ogniem, na wszystkie cztery strony. We drzwiach cień jeno mignął, wskoczył na konia i prosto w wojaków runął. Przedarł się przez nasze kolisko goniąc w las jak powicher. Z okropnym przekleństwem ruszył rycerz w ślad za nim, a my z hukiem i wrzawą pędzimy jego tropem. Szukaj wiatru w polu. Konie zaplątały się w gęstwinie lasu, gałęzie nas poraniły, pogubiliśmy się w tej ćmie nocy. Trzeba było czekać do rana. Dopiero pod sam wieczór drugiego dnia z lasu żeśmy się ledwie wydostali.
Z niczym rycerz do swojego zamku wracał. Aż nagle w niewielkim lasku zobaczyliśmy z daleka jak jakiś jeździec konia w strumyku poił. Poznaliśmy naszego zbiega. On też nas dojrzał. Skoczył na konia i gnał galopem przez pola. My za nim tuż, tuż. W waszym siole z oczu nam zniknął. Daleko nie zajechał albo siedzi gdzieś we wsi przyczajony, albo w krzakach nad rzeką się schował.
– Na tym stary wojak skończył gadanie, a odurzony zielem jak zasnął, tak pewnie śpi jeszcze — zakończyła opowiadająca całą historię baba.
Jasielka ani słowa nie uroniła z tego co usłyszała. Jak tylko wysłuchała wszystkiego do końca, zaraz o swojej nocnej przygodzie mówić zaczęła. Jednak o chłopcu nieznajomym nie wspomniała. Skończyła na tym, jak końskiego trupa, szukający wojaki na bagnie znaleźli.
– Oj pewnie biedaczysko w bagnie leży — wzdychały baby- szkoda go. Młodego życia żal.
– Jużci, że szkoda — przytakiwała Jasielka — ale cóż poradzić możemy, skoro taki los był mu pisany.
Skończyły robotę, zaczęły brać się, każda w swoją stronę. Jasielka niczym wiatr do chaty pędziła. Nogi same ją niosły, niosła ją chęć, by jak najprędzej chłopaka zobaczyć, o którym w polu się nasłuchała. Całą drogę obawiała się, że gdy drzwi otworzy już go zastać nie może. Bała się, że pustą izbę po powrocie zastanie. Wreszcie dotarła do izby i gościa na ławie siedzącego ujrzała.
– Jest, jest, nie odszedł — o mało w głos nie zawołała.
Wnet jednak pozbierała się w sobie, bo chłopak, widząc ją, że ze wzruszenia pobladła, szedł ku niej zaniepokojony.
– Co wam jest — pytał z troską.
– E, nic! Zmordowanam tylko, cały dzień len w polu rwałam. Nikt do chałupy nie zachodził? – spytała.
– Nie widziałem nikogo na oczy. Gdym się obudził, słonko wysoko już było na niebie.
– Pewnie głodni jesteście.
– Skądże, wszystko zjadłem co na stole było.
– Dla was to było zostawione, niech wam wyjdzie na zdrowie. Zaraz zakrzątnę się koło „jużyny” (podwieczorku) – mówiła Jasielka — tylko ogień rozniecę. W mig strawa będzie gotowa.
Chłopak jej z oka nie spuszczał. Pomagać chciał przy kominie, ale go ofuknęła, przykazując siedzieć spokojnie na ławie.
– Pewnie nic w nocy żeście nie słyszeli — zagadnęła go niespodziewanie.
– A cóż takiego się działo — zapytał z niepokojem.
– Najazd był wielki pod chałupą. Wojaków kupa tu zajechała, w oręż zbrojna. Szukali kogoś.
Nieznajomy zerwał się z ławy.
– Wojaki tu byli? – pytał -Nuże, powiadajcie jako to było.
Zaczęła opowiadać po kolei, jak do chaty się dobywali, jak wyszła do nich i na bagna ich zaprowadziła, prosto na konia utopionego w błocie kierując. Mówiła dalej jak to pewno leży w bagnie nieżywy. Młodzieniec każde jej słowo z uwagą chłonął. Gdy skończyła do kolan dziewki się osunął.
– Nie tylko, że życie mi uratowaliście, aleście prostą ścieżkę otworzyli przede mną -wołał uradowany. – Jeśli są pewni, że zginąłem, to więcej tropić za mną nie będą. Hej wolność przede mną, a wszystko dzięki wam. Jakże wam za to dziękować?
– Nie mnie dziękujcie, jam dziewka prosta, łgać nienauczona. Gdy wojaki pytali o was, już miałam powiedzieć, że śpicie hań w izbie. Kto inny was uratował, kto inny życie ocalił.
Popatrzył na nią pytająco, zdziwiony ogromnie.
– Nie wiem, czy to pojmiecie — ciągnęła dalej, – ale to Jasiel, ta rzeka co opodal płynie to sprawiła.
– Jak to? Cóż mogła rzeka uczynić w tej sprawie.
– Widać uczyniła, bo gdy odpowiedź twierdzącą na ich pytanie dać miałam „z dobradziwu” (mimo woli) spojrzałam na rzekę i zobaczyłam, że woda jakby struchlała ze strachu. Zdawało mi się, że zaszemrała: „nie wolno ci zdradzić, nie wolno, nie wolno”. I wtedy pierwszy raz w życiu zełgałam.
– To widzę, żem na dobrą wróżkę trafił, co mowę rzeki rozumie — zaśmiał się chłopak, znów klękając u kolan dziewczyny.
– Wstawajcie panie. Nie żadna ja królowa, żeby takie hołdy ni dawać. Czas na jużynę, bo zaraz ostygnie.
– Ja też nie żaden pan. Jaśko na mnie w borze wołali. Wy też nie inaczej, jeno Jaśko do mnie gadajcie.
– A mnie Jasielka nazywają i niech dla was Jasielką zostanę.
-Zgoda Jasielko – mówił chłopak wstając od kola dziewczyny.
-No to siadaj Jaśku- ona mu na to.
Usiedli do stołu posilając się oboje. Czuli jak siła, radość, szczęście i miłowanie w nich rośnie, Jeno nie od tej strawy, którą jedli, tylko od patrzenia na siebie. Cudny był ten obrazek w chałupie. Ona piękna taka, że opowiedzieć trudno, na licach rumiana, z włosami jasnymi do kolan. On śmigły, gibki, bieluśki na gębie, z kurzawą czarnych włosów na głowie. A co się do niej odezwał, to zdawało się jej, że Jasiel po kamykach igra i łagodnie szemrze.
Nagle Jaśko łyżką o stół rzucił, do Jasielki skoczył, chwycił w ramiona i tulił a hołubił. „Siepnęła” (szarpnęła) się dziewka. Jaśko krzepko trzymał w ramionach, nie puszczał i jeszcze mocniej do siebie przygarniał. Szarpnęła się Jasielka raz jeszcze, ale już słabiej. Wreszcie i ona wodza uczuciom popuściła, ramionami go objęła. Stali wtuleni w siebie jak ten bez dziki o czarnych jagodach wplątany w kalinę czerwoną.
Gdy się już bicia serc swoich nasłuchali, gdy miody z ust spili, wyszli przed chałupę.
Na pniu dzikiej gruszy usiedli i dzieje swojego życia jedno drugiemu powiadali.
Jaśko głową kręcił, cudował się wielce, kiedy Jasielka o rzece Jasiel mu powiadała.
Gdy Jaśko mówić zaczął, dziewka z trwogą słuchała o tym co chłopak w młodym życiu przejść musiał. Świt zastał ich na pniu siedzących, a oni gadali, gadali i gadali. Słoneczko wysoko nad las się wzniosło, gdy oboje powstali i trzymając się za ręce, poszli ku wodzie. Brodzili tam i nazad po rzece, twarze obmywali, a z wody mgła się uniosła otulając ich welonem białym. Skowronek gdzieś zaśpiewał w górze wysoko, dziewanny jak te pochodnie złotym blaskiem po brzegach się paliły, a białe świetliki tysiącem czarnych oczek na ich spoglądały. Stary dąb coś tajemniczego szeptał na górze, słonko złote głaskało ich głowy świetlistym promieniem, trawka na mogile Gościsławy się ruszała. Jasiel im piosenkę swoją grała, a w ich rozpalało się miłowanie takie, że ani opowiedzieć się nie da, ani wyśpiewać.
Oboje czuli, że oto ta rzeka teraz wiąże ich na wieki, że to właśnie ich wesele się odbywa. Wiedzieli, że jak świat światem, nikt nie miał dotąd tak wspaniałego orszaku weselnego. Po obu stronach rzeki jako „swacia” (drużbowie) stały wysokie brzozy, topole, wiązy, dęby, olchy, buki, graby, iwy, osiki, dzikie jabłonie, grusze i czereśnie, czeremchy, głogi, berberys, tarnina, dzika róża, kruszyna, kalian, rokitnik, jałowiec, czernice i bez dziki. Stary dąb na skale im „drużbował” (był starosta weselnym). Chatka, co w cieniu jego stała, „swaszką” (starościną) była. Macierzanką pachniało powietrze, dziką miętą lebioda i tysiącem innego ziela. Słońce na środku nieba było, gdy do chaty wrócili.
Nie wiedziała dotąd Jasielka, że takie szczęście na świecie istnieje. Jaśko nie wiedział, że w maleńkim sercu, tyle kochania się może zmieścić.
Szczęśliwe dni galopem mijały, a w ich oczach z każdym dniem coraz więcej miłości siebie, świata i ludzi było. Bywało nieraz, że nad wodą usiedli, a Jasielka krzyczy radośnie.
– Hej, Jasiel, ty moja, Jasiel, ty wodo kochana, toż samo szczęście tobą płynie, samą radość niesiesz, hej wodo ty moja.
Jak za dawnych dni tak i teraz do roboty na wieś chodziła. Jak kiedyś tak i teraz chorzy ratunku szukali u niej. Kiedyś chatka pod dębem zapomniana stała i cicha. Teraz gwar był zawsze w chałupie. Z całej wsi ludzie się do nich schodzili. Na ich szczęście lubili spoglądać.
Jaśko znał się na ciesielce, toteż przez cały rok roboty mu nie brakowało. Gdy kogoś we wsi nieszczęście spotkało, gdy bieda jakiejś rodzinie doskwierała, lub wsparcia ktoś potrzebował, wtedy Jaśko żegnał Jasielkę. Nie było go dzień lub dwa, a kiedy wrócił hojnie potrzebujących wspomagał. Toteż patrzyli w niego wszyscy jak w ten miesiączek na nowiu. Domyślała się wieś, skąd Jaśko znalazł się w chałupie pod dębem. Wiedzieli skąd ratunek dla nich przynosi. Pamiętali przecie opowieść starego wojaka, którego znachorka zielem odurzyła. Nikt jednak głośno nie gadał. Jeśli ktoś wiedział, to wiedział dla siebie. Za dobroć, za serca uczynne, za ręce do pracy ochotne, za to, że jedno ratowało w chorobie, a drugie w pilnej potrzebie, miłowała ich wieś cała i okolica.
W ciepłe wieczory w wolnych chwilach gromady ludzi nad Jasiel się schodziły. Jasielka i Jaśko przy ognisku z nimi siadali. Najstarsi o starodawnych czasach wspominali, tak dawnych, kiedy jeszcze klasztoru na górce nie było, a stara wiara i obyczaje szanowane były.
– Hej swoboda wtedy była, dla wszystkich jednaka swoboda — przywodzili sobie na pamięć.
– Odkąd my starodawne bogi potracili, przepadła nasza wolność, przepadła swoboda.
– I to się odmieni, nie zawsze tak będzie — woła Jaśko i opowiadał to co od swego ojca usłyszał, że niedługo przedtem, zanim kontynę spalili w Jodłowym Borze, to stary wróż, co świętego ognia pilnował dał tak przepowiednię.
– Przyjdzie nowa wiara – powiadał — a znakiem tej wiary ogień będzie. Ale nie zapalisz wody od ognia. A nasza stara wiara, ze źródeł tych wód ojczystych wytrysła. Razem z tymi starymi dębami z jednej gleby wyrosła. Chociaż ogień dąb spali to korzenie jego głęboko do samych źródeł sięgają. Gdy ogień się wytli, drzewo na popiół się spali, od korzeni nowe drzewo wyrośnie i wtedy koniec nowej się wiary zacznie. Początkiem tego końca takie znaki będą. Ludzie nowej wiary dla swych wynalazków matkę swą ziemię, świętą Gaję zabijać zaczną. Wszystko, co żywe we wodzie dusić się będzie. Wyginie większość żywych stworów, co po ziemi chodzą. Ginąć będą ptaki, gady i te, co mlekiem matki się żywią. Wszystkie stworzenie, miast powietrzem, siarką i dymem oddychać będzie. Tak będzie do czasu, gdy macierzanka, która jest najstarszym zielem na ziemi wysychać nie zacznie. Wtedy matka Gaja z uśpienia się obudzi i karać zacznie tych, co życia pozbawić ją chcieli. Gdy większość ludzi na ziemi zmarnieje, ci co ostaną na oczy przejrzą i do starej odwiecznej wiary, serca swe zwrócą. Odtąd ziemię swą matkę Gaję czcić będą jak przed tysiącami lat.
– Hej, hej — kiwali głowami nad tą przepowiednią słuchający ludzie – jeno nas już nie stanie, nie doczekamy tego, ani my, ani nasze wnuki.
Tak oni sobie po nocach gwarzyli, czas leciał jak na koniu, księżyc odmieniał się złoty, a Jasiel jak zawsze szumiąc, przed siebie płynęła. Czasami Jaśko usiadł samotnie nad wodą, zadumał się głęboko i nagle słowa konającego ojca na jego zadumie cieniem się kładły.
– Ty się wody wystrzegaj! Nad wodą, co od wschodu na zachód płynie, spełni się twoje przeznaczenie. Ty się wody strzeż i tego, co woda przyniosła. Ty się wody strzeż i tego, co woda przyniosła… – powtarzał sobie bezwiednie i o Jasielce wtedy myślał, bo wiedział, że to ją woda tutaj przyniosła.
Lęk go jakiś oganiał. Wystarczyło jednak, że na Jasielkę spojrzał, a śmiech go brał ze siebie i obaw swoich.
Było to o zmierzchu. Jasielka wzięła dzban i poszła do studzienki po wodę. Jaśko w tym czasie drwa kończył rąbać na pniaku pod domem. Nagle topór rzucił od siebie daleko i na kraj skały skoczył, bo usłyszał Jasielki o ratunek wołanie. Przez zmrok wieczorny zobaczył jak jakaś postać w długiej szacie przez konia Jasielkę przerzuciła. Niewyraźnie zamajaczyła mu czarna broda, koń ruszył galopem i w gąszczu drzew się schował. Wszystko to trwało okamgnienie. A przez rzekę do Jaśka dobiegło jeszcze słabe, żałosne wołanie.
– Jaśko, ratuj!
Skoczył Jaś gonić, ratować. Twarz i ręce o ciernie porozrywał w ostrężyny się zaplątał zanim na otwartą przestrzeń wybiegł, noc już szczera była. Duchem zawrócił biegnąc ile sił miał w nogach. Pędził na wieś o ratunek ludzi prosić. „Hyr” (wieść) migiem się rozszedł po siole. Gromada z drągami, z toporami, z czym kto miał pod ręką pieszo i na koniach runęła, swoją Jasielkę ratować. Wszyscy z dawna wiedzieli o zakonnika względem dziewki zamiarach. Toteż prosto na klasztor iść postanowili. Śpieszyli się, bo od Liwocza chmura wyszła i szła jak smok czarny wisząc im nad głowami. Pioruny bić zaczęły, ognie przewalały się po niebie. Powicher zerwał się taki, że drzewa kładły się pokotem, a w oddali szum słychać było niezwyczajny. Nim do rzeki dotarli grad zaczął walić. Gdy trochę zelżał, ulewa straszna w ślad za gradem przyszła. Nie było rady trzeba się było z powrotem wracać. Zapowiedzieli, że skoro ulewa się skończy zaraz tu będą z powrotem.
– Choćby przyszło mury klasztoru rozwalić, to w proch go rozniosą, a Jasielkę odbić muszą – grozili.
Jaśko całą noc na ławie przesiedział. Co chwila to się zrywał, dźwierze otwierał, na ratunek chciał spieszyć, ale zaraz cię cofał z powrotem. Na świecie ćma była taka, że na krok nie widać, a deszcz leje potokiem, wiatr drzewa do ziemi nagina. Znów zasiadł na ławie, ręce załamywał, włosy z bezsilności targał, a opowieści Jasielki o mnichu z czarną brodą huczały mu w głowie.
Naraz żal go okrutny chwycił, że na nic nie zważając, drzwi nogą wywalił i w dół po stromej skarpie ku wodzie pobiegł. Dopadł do brzegu, o kamienie się rzucił, a rozpaloną głowę zanurzył do wody. Rzeka od ulewy wezbrana, z wściekłym łoskotem waliła. Jaśko głowę z wody wyjął i zdało mu się, że gdzieś tam przez szum wody i zawodzenia wiatru słyszy rozpaczliwe wołanie.
– Jaśku ratuj!
Rozpacz aż ku ziemi go przygięła. Głosem wielkim wołać zaczął.
– Jasiel! Nie upilnowałaś mi Jasielki! Jasiel ratuj ją! Spiesz jej na ratunek!
Po chwili uciekać musiał z tego miejsca, gdzie się znajdował, bo woda w okamgnieniu się podniosła. Całą noc przelewały się burze po niebie. Na zmianę to grad walił, to przechodziły ulewne deszcze. Na południu, na wschodzie, het tam gdzieś w górach dudnienie słychać było. Widać burze stronami szły jedna za drugą.
Świt się wreszcie zrobił i jedno ogromne morze ludzkim oczom ukazał. To Jasiel tak szeroko swoje wody wylała. Już o świtaniu, kto jeno żyw był we wsi, na koniec skały wylegli wszyscy, bezradnie patrząc na klasztor, co stał na górze wysoko. Jasiel dopływała już do samego wąwozu, który aż pod sam klasztor dochodził i wściekle waliła o jego zbocza. Woda coraz wyżej się podnosiła. Przez parę dni na jednym poziomie płynęła. Wreszcie widać sił jej zabrakło i trochę od wąwozu odstąpiła. Jednak nie wracała do swojego koryta. Bura skłębiona pod górką klasztorną płynęła. Deszcze od lat niepamiętne znów padać zaczęły. Jasiel jeszcze szerzej się rozlała. Znów próbowała wąwozem coraz bliżej podchodzić. Jaśko na skale siedział, oczy wypatrywał czy do murów klasztoru dostanie się woda. Ale klasztor stał na górze wysoko. Trzeba by było dwa razy większej wody, żeby do niego doszła. Znowu wody trochę opadły, lecz Jasiel nie wracała do rzeczyska. Pod wąwozem wciąż czatowała.
Miesiączek akurat był na nowiu, gdy wróciły ulewne deszcze. Tyle wody na ziemię chmury wylały, iż zdawało się ludziom, że to potop świata nadchodzi. Trzeci raz Jasiel siły swej spróbowała. Zawołała na pomoc nawet te od wieków wyschłe łożyska potoków, ruczajów i strumyków. A te zaszumiały, zakłębiły się wodami i płynęły, aby Jasiel swą macierz wspomóc. Nowe źródła z ziemi trysnęły, a wszystko waliło tam gdzie ich Jasiel wzywała.
Takiego wylewu nie było odkąd ta rzeka płynęła i chyba już nie będzie tak wielkiej wody dokąd, dopóki ona swe fale toczyć będzie. Pięła się Jasiel wąwozem w górę, coraz to wyżej, wciąż wyżej.
Skłębionymi falami o jego boki tłukła. Wreszcie rozmiękłe gliniane zbocza osuwać się zaczęły. Od północnej strony runęła skarpa, odsłaniając loch stary zapomniany, co od piwnic klasztornych na wąwóz wychodził. Wdarła się woda do lochu. Za chwilę „w sklepach” (w piwnicach) klasztornych była. Od deszczów ulewnych rozmiękły był piaskowiec, na którym pobudowany był klasztor. Jasiel resztę zrobiła.
Pienia nabożne braciszkowie odprawiali, gdy mury klasztorne zaczęły się rozstępować. Runął strop, zapadła się kamienna posadzka, jama się otworzyła, zwaliło się wszystko do środka ziemi. Woda ze stawu przyklasztornego dół zalała. Po chwili ani śladu po budowli nie było.
A z drugiej strony rzeki na wysokim brzegu razem z Jaśkiem stała cała wiejska gromada. Patrzyli na straszną zemstę Jasiel. Czy Jasielka w tych pełnych grozy chwilach była ukryta gdzieś w klasztornych zakamarkach, czy też mnich brodaty uciekł z, nią w dalekie kraje, nikt nie wiedział ni w on czas ni potem.
– Hej dwie moce się starły — twierdzili ludzie — ale żadna wygrana nie była. Jasiel pomściła się na mnichach i klasztorze, lecz bez Jasielki do swego koryta wróciła.
A chociaż jeden klasztor zniknął z powierzchni ziemi, inne jak grzyby po deszczu wyrastały. Rzeka dalej swe wody toczyła. Nie był to jednak jak dawniej radosny szum rzeki. Ni to jęki, ni kwilenia w jazach rzecznych słychać było.
Na wysokiej skale w chałupie pod dębem Jaś samotny siedział. Co dzień co rano ogromnie zdziwiony, że słonko tak jak i kiedyś wstaje. Dziwił się, że wiatr hula po oczeretach, że ptaszki tak jak i kiedyś śpiewają, że ludzie w pole wychodzą. Dla niego życie, świat wszystko się skończyło odkąd jego Jasielki nie stało. Gdzie spojrzał wszędzie ją widział. A to jak ryby łowi brodząc po rzece, to jak po izbie się krząta, albo jak śmieje się do niego i swoje piosneczki śpiewa. To znów widział ją w puteńce, wodę ze studzienki niosącą. A w uszach co dzień bardziej rozpaczliwy, co dzień bardziej żałosny, głos Jasielki dźwięczał.
– Jaśko ratuj — ten krzyk wszystkie inne odgłosy zagłuszył.
Wreszcie przyszło do tego, że do chałupy nie wracał, tylko przy źródełku, do którego Jasielka ostatni raz po wodę poszła siedział.
O jadle już nie pamiętał, pił jeno wodę ze studzienki, a łzy gorzkie do źródełka padały. Daleko wieść się rozniosła o Jaśkowym cierpieniu. Wszyscy, którzy tam przechodzili, przystawali opodal, dziwiąc się żalowi takiemu, co, zamiast z czasem iść w zapomnienie, to w coraz większe cierpienie i sroższy ból się przeradzał. Jasiel jak wiek z wieka tak i teraz raz spokojna, zadumana płynęła, to w czas ulewy występowała z brzegów zalewając pobliskie tereny.
Po którymś z kolejnych wylewów nigdy więcej nie zobaczono już Jaśka. Zniknęło też źródełko, z którego Jasielka wodę nosiła. Rzeka w tym miejscu, kawał brzegu urwała a tam, gdzie Jaś zwykł był przesiadywać głaz się z ziemi wyłonił, niby wielka mogiła, a na wierzchu był w kształcie człowieka. Rzeka aż pod samą skałę się przesunęła i kamień wkoło wodą oblała. Spod kamienia jęk się dobywał, słychać było ciężkie westchnienia i ciche łkanie.
Szybko wieść się o tym rozniosła. Przychodzili ludzie kamień oglądać. Dobywających się spod niego jęków i łkań posłuchać.
– Widać Jasiel nad boleścią Jasia się litując, do swego łona do przyjęła. – Jednak na nic to się nie zdało, bo nawet śmierć żałość w nim nie utuliła — dodawali.
Opowiadano sobie o tym po siołach, zamkach, dworach i grodach. Nie było dziewki, która by nie śniła o takim kochaniu, co to nawet śmierć owego miłowania nie zmogła.
W pobliskim dworze była dziedziczka wszystkiego bardzo ciekawa. Gdy tylko usłyszała o Jasielce, Jaśku i o wiernej Jasiel, z miejsca zapragnęła rzekę zobaczyć i kamień oglądać chciała. Rozkazała zaprzęgnąć karetę, każąc nad rzekę Jasiel. Jechać, tam, gdzie według tego, co ludzie gadali, była Jaśkowa mogiła. W dwie pary koni nad rzekę jechała, a za nią szła gromada ciekawych ludzi. Nad rzeką z karety wyszła, a stara baba co akurat chusty prała, opowiedziała jej szeroko o tym, co się w chałupie pod dębem zdarzyło. I o tym, jak Jasiel Jasielkę sobie upodobała, jak ją ratowała w nieszczęściu, o wielkiej miłości Jasia z Jasielką, o zakonniku, o tym, jak rzeka Jasielkę ratować chciała i wreszcie o tym, jak Jasiel nad Jaśkowym strapieniem się litując do siebie go przygarnęła, przykrywając kamieniem.
Dziedziczka stała zasłuchana, dziwując się wielce wszystkiemu, na rzekę spoglądała ogromnie ciekawie. Po chwili namysłu zdjęła z nóg buty, do wody weszła i usiadła na Jaśkowej mogile. Jak prędko usiadła tak jeszcze szybciej się zerwała. Stała pochylona nad kamieniem, zasłuchana, zdziwiona i przestraszona. Długo tak stała, wreszcie do stojących na brzegu z przejęciem zawołała.
– Ludzie toć wszystko prawda, o czym przed chwilą słyszałam. Słyszę, wyraźnie słyszę Jaśkowe łkanie. Zaiste to prawda. – szła ku brzegowi i nadal wołała — Tam Jasio łka, tam pod kamieniem Jasio łka. Niepojęte to i niesłychane, ale słyszałam jak Jasio łka, jak jęczy, jak szlocha i płacze.
Zapamiętali świadkowie tego zdarzenia dziedziczki ze dwom wołanie. Przestali rzekę imieniem Jasiel nazywać. Jasiołka teraz na nią mówili. Płynęła w rzece woda, lata mijały, a Jaś pod kamieniem łkał dalej. Nad brzegiem tej wody, w górę i w dół wieść się niosła o nowym rzeki imieniu i o wszystkim, co z nowym imieniem związek miało. Z najdalszych stron wędrowali ludzie, żeby oglądać to dziwowisko. Najstarsi, co niejedno od swoich dziadów słyszeli i sami niejedno też pamiętali, urządzali sobie na brzegu niedaleko kamienia przy ognisku posiady. Śpiewali stare, zapomniane pieśni, pamięć starych bogów przywoływali, wspominali dawne czasy, o przyczynie Jaśkowego łkania mówili. Słuchający ze zgrozą patrzył, gdzie kiedyś stał klasztor, a teraz puste miejsce świeciło. Zaczęło to panom wadzić, a jeszcze więcej kapłanom. Pierwsi mówili, że bunt tam się rodzi, drudzy, że zabobon się krzewi i niewiara.
Zjechała nad rzekę panów i księży świta cała. Kapłani nad kamieniem modły odprawiali, święconą wodą ów głaz kropili. Zanim swe obrządki skończyli cisza pod kamieniem zapadła. Od tego czasu Jaśkowego łkania już nikt więcej nigdy nie słyszał. W ludzkiej pamięci to łkanie przetrwało i w nazwie rzeki, którą nazwano — Jasiołka.
Skończyła staruszka swoją opowieść. Zadumanym wzrokiem wodziła po siniejących w dali warzyckich wzgórzach, po rzece szumiącej swą pieśń odwieczną, po okolonej lipami klasztornej górce, a gdzieś niedaleko rozdzwoniła się srebrzystą nutą, piosenka śpiewana, przez siedzących nad brzegiem rzeki pastuszków:
Nad sądkowską Jasiołką
zieleni się gęsty las.
Tam dziewczyna stała, rączki załamała,
czy nie jedzie z wojny Jaś.
Oj jedzie Jaś, jedzie Jaś
na cisawym koniku.
Tylko se przypina, tylko se przypina,
szabelkę do boku.